Wyznanie: Toola lubiłem od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałem ich twórczość. Z kolei A Perfect Circle nie chciało mi się poznawać, bo obraz hasającego w dłuuugiej peruce Maynarda zbytnio kojarzył mi się z rzeczami typu, tfu!, Nightwish. Jak się w końcu okazało - A Perfect Circle to zupełnie inne zwierzę. I bardzo dobrze! Mer de Noms i Thirteenth Step są dziś żelaznymi pozycjami w każdej alt-metalowej biblioteczce. Czy wydany po wieloletniej przerwie nowy album ma szanse na nowo zawładnąć duszami fanów?
Eat the Elephant to owoc wytężonego nieco ponad roku pracy, ale miłośnicy twórczości Billy'ego Howerdela i Maynarda Jamesa Keenana dobrze wiedzą, że piosenki wydane w ostatni piątek jako premierowy materiał tak naprawdę przeszły zdecydowanie dłuższą drogę. Podstawowa informacja: ta płyta jest bez wątpienia dziełem A Perfect Circle. Trik polega na tym, że A Perfect Circle to dziś zupełnie inny zespół. Kolejna ważna informacja: ten inny zespół daleki jest od skupiania się na tytanicznych riffach i bębniącej perkusji. Szatana tu mało, nastroju dużo.
Eat the Elephant zaludnia 12 utworów, z których jeden jest znany z kompilacji Three Sixty, trzy były oficjalnymi singlami, zaś dwa kolejne panowie grali na koncertach już ładnych kilka miesięcy temu. Patrząc zatem na to, że połowa albumu była znana przed jego premierą, trochę dziwią mnie obecne w sieci narzekania i opinie pełne tekstów o zawiedzionych nadziejach. APC nie kryło tego, czym nowy album będzie. Pozostawało tylko pytanie, czy dopieszczone studyjne wersje wszystkich kompozycji będą ze sobą współistniały w zgodzie, a ich kolejność na płycie zabierze słuchacza w ciekawą podróż. Odpowiedź krótka: tak. Odpowiedź dłuższa...
Album otwiera piosenka tytułowa, gdzie głównym muzycznym daniem jest spokojny rytm i mocne pianino. Eat the Elephant nie usypia słuchacza przed wybuchem. Początek jest po prostu stonowany i jest jak dobre wino, które trzeba smakować. Z kolei singlowe Disillusioned jest bliższe starszym dokonaniom APC - ale nawet taka de facto rockowa piosenka wychodzi poza standardową kompozycją i oferuje długi, spokojny środek, w którym Maynard każe nam przestać gapić się ciągle w te ekrany. I tak naprawdę to właśnie ten utwór jest twarzą albumu - echa starego stylu, trochę konkretnego grania, sporo oddechu, przestrzeni i uspokojenia. ETE w swoich 12 odsłonach to, po kolei:
Po czterech dniach spędzonych na słuchaniu podoba mi się tu na tyle dużo rzeczy, że łatwiej wymienić to, co nie do końca pasuje. Otwarcie płyty mogłoby być ciut dynamiczniejsze, nowa wersja By and Down (tu z dodanym "the River" do tytułu) powinna być czymś zaskakującym i zupełnie innym (tak samo, jak Counting Bodies... kontynuowało Pet w zupełnie nowym stylu), a instrumentalny przerywnik DLB jest taki trochę nijaki. Początkowo też byłem sceptycznie nastawiony do So Long, And Thanks Fo All The Fish oraz Delicious, ale nawet po tak krótkim czasie się do tych utworów przekonałem (ten drugi ma świetnie zaśpiewany refren). Eat the Elephant na pewno okaże się płytą do wielokrotnego smakowania i doceniania na nowo.
A doceniać jest co - Hourglass z miejsca wyrósł na faworyta. Lekko syntetyczny, z nietypowym dla Maynarda sposobem dostarczania tekstu, ze świetnym rytmem i gitarowymi drapnięciami. Takie nowe wcielenie APC przyjmuję z otwartymi ramionami. TalkTalk okazał się najlepszym z singli, świetna melodia, gęsto rozmieszczone instrumenty, trochę krzyku, The Doomed chwycił mnie od razu jako solidny, dosyć mocny (najcięższy na płycie) numer, złego słowa nie powiem o niepokojącym The Contrarian, czy pasującym bardziej do Puscifera utworze kończącym cały album. No i mam wrażenie, że Maynard bardziej niż zwykle używa głosu jak instrumentu, co jest dodatkową gratką dla fanów jego niezaprzeczalnego talentu.
Po 14 latach A Perfect Circle nie mięli łatwego zadania. Czymkolwiek album Eat the Elephant by się nie okazał, ktoś byłby niezadowolony. Współczesna kopia pierwszego albumu byłaby określona jako mało pomysłowa i żerująca na minionej sławie. Z kolei taka spokojna płyta w wykonaniu dojrzałych muzyków bywa oceniana jako nudna, bez polotu i stetryczała. Panowie zrobili wszystko po swojemu i ja to szanuję bardzo mocno. Szczególnie, że ten album mi się podoba bardzo i chętnie będę się z nim zapoznawał jeszcze przez długie miesiące. Kto wie, gdzie wyląduje w nieuniknionym podsumowaniu roku...