Na wakacjach w dalekich krajach bywa tak, że pada deszcz. Wtedy można np. pójść do kina na film, którego w Polsce nie grają (i przy okazji wstać przed sensem, bo puszczają hymn i pokaz slajdów wychwalający króla, a przecież zniewaga może oznaczać więzienie). Wybór padł na produkcję z fajnym zwiastunem, który widziałem jakiś czas temu nie przeczuwajac, że jednak doświadczę pełnej wersji tego dzieła. Mowa o filmie Kin, który łączy kino drogi, rodzinny dramat, gangsterskie porachunki i klimat sci-fi.
Produkcja jest debiutem bliźniaków Baker, którzy, niczym słynni Dufferowie od Stranger Things, chcą zawalczyć o serca i umysły szerokiego spektrum widzów. Ich Kin ma wyraźnie widoczne składniki sugerujące, że może się to udać. Szkoda, że box office zdaje się temu przeczyć. Ale do sedna!
Eli jest czarnoskórym czternastolatkiem adoptowanym przez białą rodzinę. Mama nie żyje, tata jest surowy, a brat dopiero wyszedł z więzienia. Raczej dół. Chłopak zbiera złom i kable, by zarobić na nowe buty. Jedna z eskapad prowadzi do budynku, w którym Eli znajduje ciała w dziwnych uniformach i wyjątkową, ultrafuturystyczną broń. Początkowa panika przeradza się w ciekawość, a nowy gadżet kusi tak bardzo (i najwyraźniej pozytywnie reaguje na chłopaka), że nie można go nie zabrać. Czyli oto przypowieść o życiu, w którą ktoś wetknął railguna z Quake'a. Na szczęście!
Kin szybko dokłada do historii kolejne elementy - brat wisi kasę gangsterom, robi się nieprzyjemnie, trzeba uciekać. Dwójkę bohaterów gonią źli panowie z giwerami, dobrzy panowie z giwerami (czyt. policja) i tajemniczy ktosie z giwerami (mający dużo wspólnego ze znalezioną kosmiczną spluwą). Bywa, że ten natłok elementów w bądź co bądź skromnym filmie działa na jego niekorzyść. Sci-fi jest tu mało i gdy motyw broni i ktosiów wraca co jakiś czas u widzą pojawia się reakcja "no tak, faktycznie, jeszcze to tu jest". Reszta płynie dosyć szybkim tempem i nawet jeśli fabularne motywy są dobrze znane (brat nie mówi bratu prawdy, zły gangster pragnie krwi, striptizerka ma złote serce etc.), by nie rzec zużyte, to aktorska ekipa wlewa w całość sporo serca, a główny bohater jest zagrany wyśmienicie, jak na takiego młokosa, dzięki czemu seans mija przyjemnie.
Kin byłby przeciętniakiem z kilkoma znanymi twarzami (Jamesa Franco nie da się nie lubić), ale na szczęście jest jeszcze finał. Cała historia zbiega się w jednym punkcie oferując satysfakcjonujące i bardzo efektowne wyjaśnienie. W dobie niedopowiedzeń wynikających np. z małego budżetu, takie postawienie sprawy robi świetne wrażenie. Oczywiście kryje się za tym aż nadto wyraźne marzenie reżyserów, by stworzyć sequel, ale nawet wtedy finał jest super. I z niespodzianką!
Kin to bardzo fajny, choć nie doskonały, debiut (bazujący na krótkim metrażu tych samych twórców) z ciekawymi pomysłami i dobrą oprawą muzyczną autorstwa grupy Mogwai. Tak nakreślony świat ma potencjał, który pewnie nie doczeka się pełnej realizacji. Gdy jednak produkcja ta trafi kiedyś na jakiegoś Netflixa, to będzie jej tam dobrze, jestem przekonany. A Wy może dacie jej wówczas szansę?