Recenzja filmu Green Book - bo chodzi o to żeby było miło - fsm - 4 lutego 2019

Recenzja filmu Green Book - bo chodzi o to, żeby było miło

Trochę spóźniona będzie piątkowa polska premiera filmu Green Book - do normalnej dystrybucji w USA trafił on w listopadzie, na szczęście można było bez problemu złapać jeden z wielu seansów przedpremierowych. A wszystko dlatego, że dzieło Petera Farrelly'ego zdobyło 3 Złote Globy (w tym dla najlepszej komedii lub musicalu) i 5 nominacji do Oscara - nie licząc tabuna innych wyróżnień - trzeba więc szybko pokazać je możliwie duże liczbie widzów. Całkiem słuszna decyzja, bo Green Book jest fenomenalnym kawałkiem współczesnego kina.

Używam słowa "fenomenalny" z pełną świadomością, choć przeszukiwanie internetu pokazuje, że łatwo odciąć się od zachwytów pod adresem tego filmu. Green Book jest filmem ku pokrzepieniu serc. Taką dużo mniej fantazyjną, ale równie ciepłą, wariacją na temat tego, co z widownią w 1994 roku zrobił Forrest Gump.

Green Book to historia mocno inspirowana faktami, dziejąca się w 1962 roku, gdy segregacja rasowa w USA była czymś naturalnym (Martin Luther King wygłosi swoje słynne przemówienie dopiero rok później). Wywodzący się z włoskiej rodziny Tony Vallelonga jest klubowym wykidajłą w Nowym Jorku. Zna wszystkich, wszyscy znają jego, radzi sobie nieźle, ale pieniędzy zawsze jest za mało, wszak na utrzymaniu ma rodzinę. Tony to prosty facet, który nie pała miłością do czarnoskórych Amerykanów, ale nigdy nie przegina. Jego przeciwwagą jest Don Shirley, pianista-wirtuoz, czarnoskóry, elegancki geniusz, który jest istotą z wyższych sfer, oczytaną, używającą pięknego słownictwa. Don potrzebuje kierowcy, ochroniarza i "załatwiacza" na czas dwumiesięcznego tournee po południowych stanach. Na pewno wiecie, dokąd to wszystko zmierza.

Ta trwająca ponad 2 godziny podróż jest kumpelskim filmem drogi, w którym dwaj panowie zacieśniają więzy, poznają się coraz lepiej, a w tle widzimy przepiękne krajobrazy, poznajemy różne miasta i miasteczka. Jest zabawnie, jest ciepło, jest wiarygodnie. No i rzecz najważniejsza - wokół jest rasizm. W najlepszym razie neutralnie nastawiony do Afroamerykanów Tony z czasem nabiera do nich szacunku, głównie obserwując to, jak traktowany jest Don. Film sprawnie pokazuje to, jak wielkie dysproporcje były obecne między różnymi stanami (zarówno tymi geograficznymi, jak i społecznymi), ale jednocześnie stara się, jak może, by nikogo za bardzo nie obrazić. Stąd wcześniejsza wzmianka o "pokrzepieniu serc". Film Farrelly'ego nie jest poważnym elementem dyskusji o historii i nierównościach. Jest filmem pokazującym kawałek prawdy w sposób łagodny, lekkostrawny i bardzo przyjemny. Niektórych może to odrzucać. Mnie nie.

Wielka siła Green Book leży oczywiście w docenionych aktorskich kreacjach - Viggo Mortensen i Mahershala Ali odwalają kawał nieziemskiej roboty i zasługują na te wszystkie wyróżnienia. Historia dzięki nim wygląda naturalnie i wiarygodnie, dużo w niej humoru i autentycznych emocji. Green Book przy tym wygląda bardzo ładnie, jest świetnie udźwiękowiony i posiada tę charakterystyczną magię amerykańskich lat 60-tych.

Green Book to film skrojony pod nagrody, ogląda się go niezwykle przyjemnie, a pod płaszczykiem rozrywki przemyca trochę interesujących, prawdziwych i ważnych treści. Jest to film tym lepszy, że wyszedł spod ręki faceta będącego przez ponad 20 lat kojarzonego tylko z głupich komedii robionych razem z bratem. Peter Farrelly zapragnął dywersyfikacji swojego portfolio na wzór Adama McKaya. I udało mu się to wyśmienicie. 9/10! Znak jakości Q!


fsm
4 lutego 2019 - 15:46