Chińska kinematografia poza swoją ojczyzną to głównie historyczne produkcje pełne rozmachu, z okazjonalną dawką fantastyki. Czasem dramat albo kino walki. Ale w zasadzie nie słyszało się o wysokobudżetowym sci-fi "made in China", stąd tak dużym rozgłosem może pochwalić się film Wędrująca Ziemia. Zdecydowanie pomógł w tym również fakt, że produkcja ta jest absolutnym kasowym sukcesem, któremu na lokalnym rynku nie dał rady nawet tytan w postaci Avengers: Koniec gry - Chińczycy zapewnili producentom 700 milionów dolarów przychodu z biletów. Netflix zwęszył niezły interes i postanowił zaoferować wszystkim innym krajom dostęp do Wędrującej Ziemi na swojej platformie.
Film niespecjalnie doświadczonego Franta Gwo jest adaptacją opowiadania znanego również w Polsce Liu Cixina pod tym samym tytułem. Oryginału nie znam, zaś o samym filmie wiedziałem tylko tyle, że jest to bardzo efektowna chińska wersja Armageddon i spróbowałem adekwatnie nastawić się do domowego seansu.
Wędrująca Ziemia od razu rusza z kopyta i to, co zwykle jest fabułą całego filmu, załatwia w ciągu pierwszych 10 minut. Reakcje chemiczne we wnętrzu Słońca gwałtownie przyspieszyły i nasz cały układ planetarny zostanie zniszczony dużo szybciej, niż się spodziewaliśmy. Ludzkość jednoczy się i wciela w życie niesamowity projekt - budowę 10000 gigantycznych "silników ziemskich", które będą w stanie wypchnąć Ziemię poza Układ Słoneczny i dostarczyć ją do nowego domu, nieopodal gwiazdy Alfa Centauri. Podróż ma trwać 2500 lat - film skupia się na okresie uruchomienia maszynerii i pewnym ważnym wydarzeniu kilkanaście lat później.
Jeśli spodziewacie się dziwnych decyzji bohaterów, nierealistycznego podejścia do problemów, efekciarskości biorącej górę nad wszystkim innym i tanich emocji, to wszystko to dostaniecie. A na dokładkę jeszcze bonus w postaci aktorskiej maniery zabawnie wyglądającej z perspektywy zachodniego widza. Koktajl, jakim jest Wędrująca Ziemia, jest przesłodzony, momentami mdły, ale prezentuje się wybornie. Taki film ogląda się dla ładnych obrazków i okazjonalnych wybuchów śmiechu towarzyszących scenom w zamierzeniu nie będących zabawnymi (koleś strzelający do Jowisza z miniguna!). Muszę tu jednak zaznaczyć: kilka niedorzeczności wynika z fabularnych skrótów, bo szybki sieciowy research mówi, że w literackim oryginale są one uzasadnione, a tu po prostu zabrakło czasu.
Film jest chaotyczny i pędzi do przodu na złamanie karku, co może powodować zagubienie, szczególnie gdy nie zna się chińskich aktorów i myli się bohaterów. Bohaterów, z którymi nie byłem w stanie nawiązać żadnej więzi, a odpalane z chirurgiczną dokładnością motywy w rodzaju "podniosła chwila", "obowiązkowa destrukcja", "poświęcenie dla innych", "przerywnik komediowy" wzbudzały tylko wzruszenie ramion. Ale Wędrująca Ziemia może za to pochwalić się świetną stroną wizualną (choć CGI momentami przypominało raczej intro do gry niż wysokobudżetowy film kinowy) z kilkoma kadrami, które mogłyby zawstydzić Grawitację czy Interstellar. Wspomniane wcześniej pędzenie nie jest też takie do końca złe, bo dzięki temu trudno się nudzić - Wędrującą Ziemię po prostu łatwo się ogląda i nawet jeśli coś umknie, to i tak niczego się nie traci.
Chiny bardzo chcą zaistnieć w popkulturze na innej płaszczyźnie, niż tylko portfela współfinansującego hity czy generującego zyski. Wędrująca Ziemia jest krokiem w dobrą stronę. To faktycznie jest Armageddon, ale z perspektywy innej kultury - choć szansa na pokazanie prawdziwej inności została zaprzepaszczona. To wciąż kalka. Bardzo ładna, dosyć przyjemna, ale jednak kalka. Ode mnie słabe 6/10 na zachętę.