Miękkie Ciaho - Złota Kobra. Dwa słowa o płycie Limp Bizkit - fsm - 1 lipca 2011

Miękkie Ciaho - Złota Kobra. Dwa słowa o płycie Limp Bizkit

Nowa płyta Limp Bizkit w końcu się ukazała - dziś ma miejsce jej oficjalna premiera w naszym kraju, a od kilku dni pudełka są dostępne za granicami. I co? Wes Borland napisał jakiś czas temu, że jeśli oczekujecie kolejnego OK Computer, to wiadomo że Gold Cobra będzie się jawić jako srogie kupsko. Jeśli zaś liczycie na "klasyczny" album Limp Bizkit, to nie będziecie smutni. No i ma rację.

Ja traktuję to wydawnictwo troszkę tak, jak Duke Nukem Forever. Też długo obiecano, że w końcu się pojawi (choć prawdziwym DNF gitarowej muzyki jest oczywiście Chinese Democracy G'n'R) i też jest głupkowatym, niedoskonałym powrotem do przeszłości. Gold Cobra to album idealny dla fanów grupy i miejscami nostalgiczne nawiązanie do ostatnich lat XX wieku. A dla "nie fanów"? Jeśli nie przeszkadza Wam nieznośna persona, jaką bez wątpienia jest Fred Durst, rapowanie łączone z niemal-spiewaniem (a pan Durst przecież nie jest wybitnym wokalistą), tona przekleństw i slangowych wyrażeń, a przy tym lubicie mocną gitarę wspieraną przez bardzo solidną sekcję rytmiczną - również będziecie po stronie osób, którym nowe dzieło Limpów się spodoba. A jeśli nie słyszeliście jeszcze nic o Złotej Kobrze, to Fred i koledzy zapraszają na degustację teledysku nakręconego do utworu tytułowego. Jest to dobra reprezentacja całości - durny tekst, odpowiedni ciężar i oldskulowy, bezsensowny klip.

Czyż nie? A wracając do całości - album otwiera, tradycyjnie już, intro. Szkoda, że nieco odstaje ono od całości i w zasadzie mogłoby go nie być. Właściwa część zabawy zaczyna się świetnym riffem w utworze Bring it Back (któremu jednak - jako całości - trochę brakuje mocy... wszak to kawałek, który zwiastuje powrót grupy). Kilka kolejnych szybkich uderzeń to utwór wklejony powyżej, następnie nieco przydługi "sequel" największego hitu grupy (Break Stuff - tutaj jako Shark Attack), bardzo drapieżny Get a Life z wywrzeszczanym refrenem, ale najlepsze na nowym LB jest cudeńko ukryte pod numerem 8. Byłoby tym większą niespodzianką, gdybyśmy nie poznali go w zeszłym roku. Walking Away to fantastyczny balladowy początek i powolne rozbudowywanie całości do głośnego finału. No i do tego dochodzi całkiem poważny tekst - rzecz zupełnie inna od tego, do czego nas chłopaki przyzwyczaili *. Brawo! Potem wracamy do poziomu z pierwszej połowy płyty - głośno, mocno i generalnie nieźle. Riff z Killer in You i Autotunage zasługują na osobną wzmiankę. Riff - bo jest smaczny. Autotunage - bo jest durny. Fred nabija się z charakterystycznego narzędzia, z którego korzystają raperzy i inni niepotrafiący śpiewać ludzie. I choć generalnie intencja jest spoko, to na dłuższą metę ten żart zaczyna męczyć. Instrumentalnie utwór jest zdecydowanie dobry - bodaj najmocniejszy na płycie - ale używanie auto-tune'a przez 5 minut zaczyna pod koniec męczyć.

No i tak to wygląda. Udany powrót, pod warunkiem zaakceptowania charakterystyki tej grupy. Robią to, w czym są nieźli i nadal robią to nieźle. Czy warto kupić album Gold Cobra? W "polskiej cenie" (wydanie pełne, o dziwo) jak najbardziej tak. Ot, taka sympatyczna gitarowa głupotka na lato.

PS. Spore fragmenty wszystkich utworów z płyty są dostępne tutaj.


* Wygląda na to, że ja najbardziej w twórczości Limp Bizkit lubię te poważniejsze utwory, odstające od reszty twórczości. Na Significant Other jest to Re-arranged, na Chocolate Starfish - Boiler. Tutaj zaś mamy Walking Away.

fsm
1 lipca 2011 - 13:28