Resident Evil: Afterlife - nowy wymiar zła! - eJay - 10 września 2010

Resident Evil: Afterlife - nowy wymiar zła!

Nie znam się na uniwersum Resident Evil. Nie znam nazw wszystkich potworów, nie znam dziejów i genezy poszczególnych bohaterów. Wiem natomiast jedno, filmy są na 100% gorsze od gier:) Tak się składa, że całkiem niedawno zrobiłem sobie mały maratonik RE - obejrzałem wszystkie części w jeden wieczór. Nie trudno zgadnąć, że najlepsze wrażenie pozostawił Resident numer 1 - najspójniejszy w kwestii wizji, z ciekawie poprowadzoną akcją i naprawdę doborowym soundtrackiem (Marilyn Manson, Slipknot, Depeche Mode!). Sequel wypada przy filmie Andersona jak kolejny odcinek Strażnika Teksasu. Nędzna reżyseria, mnóstwo idiotycznych pomysłów, cięty montaż i durnowata solówka Alice vs Nemesis, po której zastanawiałem się czy brać się za Extinction. Trójeczka nieco zmazała plamę poprzednika, głównie dzięki klimatycznym, westernowym elementom. Całość oczywiście dalej była głupia jak but, ale przynajmniej nie zawodziła od strony technicznej. Afterlife zapowiadało się na taką samą kiłę, ale ponowna obecność na stołku reżyserskim Paula W.S. Andersona spowodowała, że po kolejnym Residencie spodziewałem się przede wszystkim jajcarskiej rozwałki. I się nie zawiodłem!

Afterlife należy do grupy filmów, które dość szybko wypadają widzom z pamięci po zakończeniu projekcji, toteż recka jest pisana raczej na gorąco, więc sorry za jakiekolwiek błędy. Staram się jak mogę:)

Nie da się zaprzeczyć, że obraz Andersona miewa momenty totalnej doliny (sceny dramatyczne z tragicznymi dialogami) jak i absolutnie "awesome" (sceny akcji i inne bzdety). W ogóle wyczuwam tu wzorowanie się nie tylko na jednym, konkretnym tytule. Fabuła dość luźno wiąże ze sobą schematy z "Left 4 Dead" (grupka ludzi walcząca z zombiakami), "Obcego" (penetracja ciemnych zakamarków + używanie latarek) oraz Matrixa (ostatnie 20 minut), a nawet "Pearl Harbor"! Historia nie jest naturalnie skomplikowana i skupia się na Alice poszukującej „ziemi obiecanej”.

W oczy kłuje przede wszystkim elementarny brak wyczucia reżysera, z jakim tematem miał do czynienia. Resident Evil nigdy nie był dyskursem filozoficznym, czy przesadnie rozgadanym dramatem społecznym. Za to potrafił porządnie wystraszyć. Czynnik strachu w Afterlife występuje w hmmm... jednej scenie. I to wszystko. Reszta treści to gadka-szmatka Alice na przemian z konkretną, sycąca oczy rzeźnią. W pewnej chwili balans całego funu idzie w odwrotną stronę - zamiast podkręcić tempo, Anderson zapuszcza 10-minutowy bełkot. A że teksty są cienkie, a bohaterowie plackowaci to nie ma szans, aby to ze sobą zagrało.

Inaczej mają się sprawy związane z realizacją scen akcji, których jest sporo. I bardzo dobrze, bo są najmocniejszą stroną filmu. Andersona czasem ponosi fantazja i kilka momentów niebezpiecznie zbliża się do slapsticku z Nagiej Broni, ale w gruncie rzeczy każda sekunda sieczki jest dopracowana wizualnie do ostatniego piksela. Ba, walka pod prysznicami to mała perełka. Boże 3D w połączeniu ze slow-motion daje nieźle po gałach, więc slogan "Nowy wymiar zła" wydaje się być akurat na miejscu. Rozczarowuje za to soundtrack autorstwa tandemu Tom Hajdu - Andy Milburn. Zdecydowanie za dużo w nim techno-łupucupu. Ale pewnie i tak się komuś spodoba.

Nie sądzę jednak, aby komuś spodobało się zakończenie. Reżyser mógł zrobić w zasadzie wszystko, był nawet potencjał na przyzwoite zwieńczenie przygód Alice. A i tak wybrał najgorzej. Afterlife kończy się głupkowatym cliffhangerem. Bez następnej części zapewne się nie obędzie.

Poprzednie części Resident Evil były słabe, ale spokojnie na siebie zarabiały. Ten sam los zapewne spotka Afterlife - filmu gorszego od "jedynki", ale świetnego w warstwie wizualnej, typowego guilty pleasure na weekend. Do kina miłośników gier nie muszę zachęcać. Reszty nie zmuszam, aczkolwiek z sali raczej mało kto wychodził niezadowolony. To przede wszystkim krwawe, efekciarskie widowisko, dopiero później "film fabularny".

Co się podobało:
- dobra akcja i świetna jakość 3D
- film ma swoje momenty glorii i chwały
Co dało ciała:
- film ma swoje denne i żenujące momenty
- muza taka, że uszy bolą (kwestia gustu)
- durne zakończenie
OCENA: 5/10

Ciekawostka dla ciekawych - plotki głoszą, że Wentworth Miller pomylił plany. Zapewne myślał, że trafi na kolejny sezon Prison Breaka.

eJay
10 września 2010 - 17:27