Viva New Vegas! - UV - 24 października 2010

Viva New Vegas!

Podobnie jak wielu ortodoksyjnych fanów Fallouta, trzecią odsłonę tego kultowego cyklu uważam za totalne nieporozumienie. Kilka lat temu post-apokaliptyczny Oblivion rozczarował mnie bardzo szybko i już po kilku godzinach grałem w niego wyłącznie z musu. Z produktem Bethesdy ostatecznie dałem sobie siana tuż po wejściu do centrum zrujnowanego Waszyngtonu – nigdy nie dowiedziałem się jak skończyła się ta opowieść, bo nigdy więcej do niej nie wróciłem. Wiem, mam klapki na oczach, ale nie przekonały mnie pomysły Todda Howarda i spółki. Fabuła w ogóle mnie nie wciągnęła, a czarę goryczy przelała upośledzona mechanika rozgrywki z idiotycznym systemem VATS na czele. Pozwoliłem trzeciemu Falloutowi wyrwać 13 godzin ze swojego życia i do dziś uważam, że był to czas stracony.

Biorąc pod uwagę powyższe, wydaje się oczywiste, że po kontakcie z New Vegas nie robiłem sobie wielkich nadziei. Owszem, trochę podbudowała mnie hurraoptymistyczna recenzja Heda na naszym serwisie, ale niespecjalnie wierzyłem, że kosmetyczne zmiany i przyzwoita fabuła zdołają mnie przyciągnąć do monitora, zwłaszcza, że Obsidian nie jest ostatnio w najlepszej formie i na produkty tego studia trzeba patrzeć przez różowe okulary. Początek przygody utwierdził mnie w przekonaniu, że niestety, nie ma się czym zachwycać. Nie dość że gra okazała się niemal wiernym klonem ostatniego Fallouta, to na dodatek wręcz poraziła mnie swą brzydotą. Totalnie zniechęcony pograłem jeszcze chwilę, spenetrowałem dobrze Goodsprings (lokację startową), połaziłem po najbliższej okolicy i...

...wsiąkłem na maksa!

Szczerze. Jestem totalnie zaskoczony swoją reakcją, ale im więcej czasu spędzam przy New Vegas, tym bardziej mi się ta gra podoba. Przestałem zwracać uwagę na mechanikę rodem z przeciętnego FPS-a i duże uproszczenie erpegowych elementów – zamiast tego cieszę się z eksploracji świata, która na wysokim poziomie trudności i z odpalonym trybem hardcore jest nie lada wyzwaniem. Rajcuje mnie interesująca intryga, różnorodne, niebanalne zadania (jakże miła to odmiana po maksymalnie zepsutej w tej kwestii Arcanii) i naprawdę świetny klimat. Podobają mi się również nawiązania do kultowych pierwowzorów, świetne smaczki, dostrzegalne wyłącznie dla tych, którzy doskonale pamiętają „jedynkę” i „dwójkę”. Miło także usłyszeć w trakcie wędrówki rewelacyjne utwory Marka Morgana, o kilka klas lepsze od tego, co zaprezentował skądinąd świetny Inon Zur.

%u0141ezka%20si%u0119%20w%20oku%20kr%u0119ci
Łezka się w oku kręci

Z New Vegas spędziłem już 12 godzin i nie żałuję ani jednej minuty. To zaskakujące że  Obsidianowi udało się przekonać do nowego Fallouta takich ludzi jak ja, zatwardziałych fanboyów, którzy do niedawna byli pewni, że seria skończyła się na „dwójce”. Wiem że nigdy nie wrócę już do znienawidzonej poprzedniczki, ale w jej następczynię, która przecież zbudowana jest na tym samym fundamencie, z przyjemnością poromansuję dłużej. Jestem niemal pewien, że po ukończeniu tej gry będę tak samo zachwycony jak teraz. New Vegas to jedna z najmilszych niespodzianek, jakie dane było mi przeżyć w ostatnich miesiącach.

UV
24 października 2010 - 17:05