Właśnie wróciłem z kina. Raczej średnio zadowolony (szczerze to troszkę bardziej na plus, niż na minus). Film zdecydowanie nie sprostał moim wielkim oczekiwaniom, przede wszystkim nie jest w moim mniemaniu specjalnie lepszy od trochę naiwnej i tandetnej (ale w pewnych kręgach kultowej) części pierwszej. Jasne, to film o facecie, który przenosi się do cyberprzestrzeni, ale nawet z tak prostych historii można wycisnąć super rzeczy, które się pamięta latami. W nowym Tronie sypiących się iskier z ekranu - pomimo projekcji 3D - nie doświadczyłem. Poniżej skrócony zakres moich przemyśleń po spożyciu świątecznego bigosu.
+ Cudowne logo Disneya poprzedzające film, chyba najlepsze jakie widziałem do tej pory.
+ Designersko jest full wypaśnie. Te stroje, te sety, te pojazdy - miodzio. Tron: Dziedzictwo oszołamia scenografią, wykonaniem, przepychem. Może to nie Avatar, ale i tak jest genialnie. Sztab projektantów, grafików, rysowników, szwaczek, stolarzy, dekarzy itd. spisał się na medal.
+ Daft Punk - tak naprawdę to jest ICH film. Bez muzyki całość byłaby słaba i bez klimatu. Doskonale dobrano dźwięki do poszczególnych scen. Już od pierwszej sekundy można się zakochać w ścieżce muzycznej. A dalej jest tylko lepiej.
+ Efekty - cyfrowo odmłodzony Bridges nie jest idealny, ale nie razi. Jako, że ma całkiem sporo czasu ekranowego wszelkie niedoróbki na jego twarzy pomijam, bo to ciekawa postać i w ogóle ciekawe zjawisko - jeden aktor wcielił się de facto w dwóch bohaterów po przeciwnych stronach barykady. Reszta efektów na wielki plus.
+ Klimat - jest taka scena, gdy Sam Flynn przybywa do salonu gier, włącza zasilanie i w tle przygrywa najpierw Seperate Ways, a potem Sweet Dreams. Myślałem, że odlecę!
+ Dwie ładne panie w obsadzie. Jedna z nich powinna przypaść do gustu miłośnikom serialu Doktor House, a druga fetyszystom zgrabnych pośladków.
+ Jeff Bridges walący repetę z Lebowskiego. W sumie to miała być wada, ale odzywki "hey man!" oraz "what is Wi-Fi?" skutecznie rozweselają widzów.
+ Mnóstwo fajnych nawiązań do pierwszej części m.in. plakat w pokoju Sama, oldskulowy motocykl itp.
- jakby tak spojrzeć z boku dłużej to dojdziemy do wniosku, iż fabuła jest cienka jak sik pająka. Młody Flynn nie umie się odnaleźć w życiu, przedostaje się do cyberprzestrzeni w wersji 2.0, chce wrócić z zagubionym ojcem do rzeczywistości, koniec. Wszystko rozciągnięto do ponad 2 godzin. Dłużyzny czuć na każdym kroku, albowiem...
- niewykorzystany potencjał aktorski - postaci posiadają tak słabe linijki, że nie przewidziała tego nawet żadna ustawa. Najlepszy (tzn. najgorszy) jest moment jak Sam w trakcie walki na dyski gada do siebie jakieś pseudo one-linery, które w filmach dla DZIECI nigdy się nie sprawdzają, bo są (nie zgadniecie) dziecinne. Reżyser poszedł jednak w zaparte i podarował Nam takie "cuksy". Wiele, naprawdę wiele dialogów jest w Tronie marnych. Powiecie, że i tak najważniejsza jest akcja i że teksty to tylko dodatek do całego spektaklu. Otóż...
- sceny akcji są ledwie poprawne i raczej mało dynamicznie. Po twórcy najlepszych reklam telewizyjnych ostatnich lat spodziewałem się realizacyjnego kopa w ryj, a dostałem zaledwie poprawną rozrywkę z super efektami. Dupy nie urywa, taki wyścig lightcyclów kończy się szybciej niż zaczyna (serio, nie wierzę, że ktoś będzie zadowolony z dania głównego Trona).
- wątek Castora - to chyba największy żart jaki zaserwowali scenarzyści. Jest bo jest, ale nic wielkiego (dobra, coś tam wynika, ale zdradzać nie będę) z niego nie wynika. 20-minutowy zapychacz.
- zakończenie - sztucznie "pogłębione", bez pazura, być może dające nadzieję na trzecią część.
OCENA 5,5/10