Przyznaję się: mam takiego laga w przechodzeniu nowych gier, że aż wstyd. Na poznanie czeka pierwszy Dead Space, otwierany przeze mnie na gameplayu kolekcjonerski Drakensang: The River of Time, Mirror’s Edge, Fallout 3 etc. Na ukończenie (oby przed kontynuacjami) czekają Wiedźmin i Oblivion. Obecnie mam na tapecie Fallout: New Vegas, który wessał mnie jak mało która gra. Dość powiedzieć, że jedno posiedzenie trwało ponad piętnaście godzin. Wiem, to przerażające.
Jednocześnie trochę „ciągnę” Obka, który dzięki wielu modom wygląda teraz jak cukierek, co niestety nie załatwia sprawy niektórych słabowitych i nudnych questów. Na przykład taka Paranoia. Facet wynajmuje mnie żebym śledził jego sąsiadów. I łażę za nimi, a w tym czasie mija prawie godzina. Wiem, że mogę nic nie robić, przyśpieszyć czas i zdać relację ze szpiegowania. Nie robię tego jednak traktując akronim RPG w miarę poważnie. Zaliczam przez to jeden z najbardziej przeziewanych questów w historii.
Inna gra, inna sytuacja. W zasadzie prawie dowolny jRPG. Żeby przejść dalej trzeba pokonać bossa, który wciąga nosem moich super wytrenowanych wojowników i magów. Wyraźny sygnał, że za mało grindowałem. Więc grinduję. I znowu ziewam z przeświadczeniem, że Japończycy robią najnudniejsze gry na świecie.
Gothic. Któryś. Otrzymuję questa, którego wykonanie wymaga pójścia do innego obozu. Na miejscu dowiaduję się, że muszę wrócić. Wracam więc, po czym znowu zostaję odesłany. Krew się gotuje i flaki przewracają na działania scenarzystów. Biegam tam i z powrotem, co najmniej jakby Bezimienny dostał ostrej sraczki.
Ostatni już przykład. Do wynajdywania nowych technologii w Mass Effect 2 niezbędnie jest wydobywanie surowców na planetach. Fascynująca space opera zamienia się nagle w nudne popychanie gryzonia, bo mój wewnętrzny kodeks nakazuje mi wyeksploatowanie każdej z planet do cna. Także po to, żeby już więcej w to miejsce nie wracać, nie musieć oglądać wirującej kulki i czytać jej opisu, absolutnie nic nie wnoszącego do samej rozgrywki. Brak nawet „plusów dodatnich” do osławionej immersji.
Chciałbym, abyśmy się zrozumieli. To są przykłady tego, że nawet w doskonałych lub prawie doskonałych grach znajdują się zupełnie nieprzemyślane elementy. Czasem psują one obraz całości, czasem nie – zależy od kalibru przewinienia. Ameryki nie odkrywam, ale najgorsze co może się trafić w grze, to nuda. Powiedzieć o którymś z tytułów, bądź jego elemencie, że jest nudny, to chyba najgorsza obelga jaka może się trafić autorom.
No bo co? Jak powiem, że gra jest beznadziejna, to chociaż dowód na to, że nie jest mi obojętna. Poświęciłem trzy sekundy życia na wyrażenie konkretnej opinii. Powiedzieć, że gra jest nudna – ergo nijaka – to dezawuowanie pracy sztabu ludzi, którzy po takim stwierdzeniu nawet nie bardzo wiedzą, co krytykuję. Przecież niby wszystko jest w porządku, ale jednak coś nie trybi. Co nie trybi? Nie wiem, ale nudne to jakoś.
PS. Następnym razem napiszę o najciekawszych moim zdaniem questach w erpegach. New Vegas nastroiło mnie cholernie optymistycznie i z pewnością zajmie poczesne miejsce w tym zestawieniu.