Na nowy film reżysera Królestwa, Tańcząc w ciemnościach i Przełamując fale czekałam z nadzieją, że uraczona zostanę obrazem intrygującym, pełnym typowej dla von Tiera głebokiej emocjonalności. Po projekcji mam pewność, że Melancholia to film, którego nie chciałabym w przyszłości oglądać. Zamiast pięknej metafory lub pastiszu filmów o końcu świata uraczona zostałam wielką wydmuszką po zgniłym jaju, tyle, że w wielobarwnej skorupce.
Film rozpoczyna intrygująca sekwencja poetyckich obrazów. Mamy Myśliwych na śniegu Bruegla, mamy też artystyczny kolarz nakręconych w zwolnionym tempie ujęć, w których kamera obserwuje kolejne surrealistyczne sceny. Jest i planeta wędrowiec – tytułowa Melancholia, która zgodnie z zapowiedziami naukowców już wkrótce zbliży się w kierunku Ziemi. Czy to oznacza koniec świata? Odpowiedź otrzymujemy już w pierwszej części filmu. Nie ma tu elementu zaskoczenia. Zgodnie z przewidywaniami nie może być też mowy o banalnym katastroficznym obrazku. Kto kiedykolwiek oglądał filmy duńskiego reżysera, ten wie, że fabuła zawsze jest u niego tylko pretekstem do ukazania jakiejś prawdy o świecie i człowieku. A jaka jest ta prawda w przypadku Melancholii?
Wstęp zapowiada film bardzo artystyczny. Momentami miałam wrażenie, że może być to nawet pastisz produkcji o zabójczych asteroidach i końcu świata. Lars von Tier w typowy dla siebie sposób podzielił Melancholię na kilka części. Po widowiskowym intrze widz staje się uczestnikiem wesela, na którym poznajemy wszystkich bohaterów dramatu. Mamy tu główną bohaterkę – Kirsten Dunst (Justine) – świeżo upieczoną małżonkę Michaela (Alexander Skarsgård) oraz rodzinę i współpracowników panny młodej. Fabuła zawiązana zostaje niewinną wpadką z limuzyną, potem jest uroczysta kolacja, toasty i przemówienia. Organizatorzy wesela – siostra panny młodej Claire (Charlotte Gainsbourg) i jej mąż John (Kiefer Sutherland) nie oszczędzali na drogim wystroju i wykwintnych potrawach. Sceneria jest iście królewska – gigantyczna posiadłość, woda, stajnia pełna rasowych koni i pole golfowe z 18 dołkami, a to wszystko skąpane w nieco kiczowatym blasku księżyca. Szybko okazuje się jednak, że rodzinna uroczystość po prostu nie może się udać, bo nic nie funkcjonuje tak jak powinno.
Bohaterowie w filmach von Tiera zawsze są niedoskonali, wybrakowani. Z początku zdaje się, że w Melancholii mamy o czynienia z podobną konstrukcją psychologiczną postaci. W miarę rozwoju wydarzeń obserwujemy kolejne smutne wątki przedstawiające ludzi szalenie nieszczęśliwych. Panna młoda zdaje się żywić do męża mieszane uczucia. Rodzice nie stają na wysokości zadania. Ojca (John Hurt) od szczęścia córki bardziej interesują dwie panny Betty. Matka sióstr uważa, że śluby są bez sensu. "Cieszcie się nim póki możecie" – zwraca się do państwa młodych. W rozmowie w cztery oczy doradza córce by ta uciekała, jeśli się boi. Jest też i apodyktyczny szef głównej bohaterki (Stellan Skarsgård), który za szelką cenę usiłuje wycisnąć z niej nowe hasło reklamowe. To jeszcze nie koniec "atrakcji". W części pierwszej mamy też bowiem sikanie na pole golfowe, przygodny seks, wyrzucanie gości, groteskowy konkurs liczenia fasolek i sztywny harmonogram uroczystości, którego za wszelką cenę trzeba się trzymać. Antyteza jest aż nazbyt oczywista. Pałac i piękne otoczenie nijak się przecież mają do bohaterów Melancholii, którym wewnętrznego piękna zdecydowanie brakuje. W części "weselnej" bombardowani jesteśmy potężną dawką negatywnych emocji, obserwujemy ludzi, którzy się nie kochają i nie wspierają.
Największy problem polega jednak na tym, że w najnowszym filmie von Tiera bohaterowie nie są skonstruowani spójnie. Nie może być mowy ani o czarno-białych charakterach, ani o przemianie wewnętrznej. Grany przez Sutherlanda John z części pierwszej i drugiej nie składa się w całość. W pokrętny sposób skonstruowana została także siostra głównej bohaterki. Druga część Melancholii to oczekiwanie na przylot planety wędrowca i rodzinne sceny, w których siostra pomaga głównej bohaterce w otrząśnięciu się po wydarzeniach weselnych. Nie przeczę, że film zaciekawia do samego końca. Dzieje się tak jednak głownie dlatego, że widz przez dwie godziny rozpaczliwie poszukuje sensu i myśli przewodniej tego obrazka.
Czym więc jest Melancholia? Jeśli ktoś będzie usilnie szukać w tym filmie przesłania i głębi to ją sobie dopisze. Mamy co prawda tezę, wypowiadaną ustami głównej bohaterki o tym, że "Ziemia jest zła i nie zasługuje na łzy". Jeśli to jest główne przesłanie tego filmu (a innego nie odnajduję), to przyznam, że dość banalne. Miałam momentami wrażenie, że film nie trzymający się kupy to jeden z kolejnych manifestów artystycznych von Tiera. Ostatni jego wyczyn odbił się szerokim echem w Cannes, skąd reżyser został wyrzucony po swoich kontrowersyjnych wypowiedziach o nazistach.
Odcinając się jednak od światopoglądowych rozważań, nie mogę nie wspomnieć o tym, że Melancholia jest moim odczuciu przede wszystkim filmem głęboko autoterapeutycznym. Napisanym i nakręconym nie dla widza, ale dla autora. Mamy tutaj patologiczne relacje rodzinne, nienazwaną chorobę (depresja reżysera?). Wnikliwi obserwatorzy i znawcy biografii reżysera znajdą zapewne więcej punktów zaczepienia.
Na koniec pragnę podkreślić, że Melancholia nie jest filmem definitywnie złym. Mamy tu perfekcyjną grę aktorską (bez wyjątku) i doskonałą muzykę (Wagner). To jednak nie wystarcza by udźwignąć scenariusz, który przypomina kolorową wydmuszkę po zgniłej pisance. Z wydmuszki wyleciało zgniłe jajo – potężna dawka negatywnej energii, która niczemu nie służy. Szkoda, bo to mogł być piękny koniec świata.
"Teraz nie jestem pewny, czy film jest beznadziejny czy nie. Oczywiście mam nadzieję, że nie, ale istnieje duża szansa, że nie warto go oglądać"
Lars von Tier