Wczoraj na warszawskim Ursynowie zakończono trzydniowe juwenalia, których rozmachu nie powstydziłyby się normalne festiwale muzyczne. Organizator się postarał i zespołów z wysokiej półki przyjechało sporo, których to okoliczni mieszkańcy mogli posłuchać za darmo z domu lub, jak kto woli, nie spać przez trzy wieczory, gdyż nagłośnienie zamontowane na terenie kampusu Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego było potężne. Sam pomimo wykupienia wcześniej trzydniowego karnetu, czas by udać się na koncerty miałem dopiero wczoraj. Poszedłem raczej z ciekawości i dla towarzystwa, gdyż do muzyki mam podejście dość specyficzne – słucham jej dużo na co dzień, ale zazwyczaj, by chciało mi się iść na występ, zespół musi należeć do moich ulubionych. Podczas wczorajszych koncertów to, co widziałem i słyszałem, wywołało u mnie pewne skojarzenia, które miewałem już wcześniej podczas wyjazdów na festiwal Castle Party. Ponieważ po raz kolejny zacząłem rozmyślać o tym samym, pomimo że muzyka prezentowana na tym gotyckim festiwalu i wczorajszych juwenaliach była diametralnie różna, doszedłem do wniosku, że warto mój pogląd umieścić tutaj. Drodzy Czytelnicy, bezwstydnie i publicznie zamierzam w poniższym wpisie bronić tezy, że muzyka przeżywana na imprezach masowych, dla wielu ludzi stanowi źródło doznań, zbliżonych do tych, które domyślnie można przeżyć tylko w miejscach kultu.
Nie jestem kulturoznawcą, lecz krótki epizod ze studiowania socjologii- a w nim zajęcia z antropologii kultury- uświadomił mnie, że wiele z naszych zachowań jest tak naprawdę modyfikacją archetypów, które istnieją w kulturze od zarania dziejów. Szacunek dla kobiet, podporządkowywanie swojego życia budowaniu ogniska domowego, walka o terytorium i wpływy; to wszystko było, jest i będzie. A pośród tego wszystkiego jest religia, która obok odbiegającej w innym kierunku nauki, przez tysiące lat była jednym z fundamentów cywilizacji. Dziś w naszym kręgu kulturowym, szala wyraźnie przesunęła się w stronę odkryć naukowych i badawczego poznawania świata, przez co wielu socjologów mówi o kryzysie religii. Sam kościół winą obarcza nas wszystkich i konsumpcyjne podejście do życia. Nie to będzie jednak przedmiotem moich dzisiejszych rozważań.
Muzyka podobnie jak religia, istnieje w naszej kulturze od początków. Można też bez wątpliwości stwierdzić, że oba te zjawiska są ze sobą bardzo blisko. Prawie we wszystkich religiach świata śpiew jest formą komunikacji i wprawiania się w specyficzny stan – obojętnie czy mówimy tu o miarowym powtarzaniu mantr, czy piosenkach gospel. Dźwięk stanowi klucz do religijnego uniesienia. Wiele współczesnych gatunków muzycznych ma korzenie religijne, w tym nawet muzyka elektroniczna, która choć wykonywana jest przy pomocy instrumentów powstałych w zeszłym stuleciu, nawiązuje do tradycji mającej kilka tysięcy lat. Idealnym przykładem jest Goa Trance, gatunek muzyki, który narodził się w Indiach i pochodzi od rytmów wybijanych na plemiennych bębnach. Dziś można go usłyszeć w klubach na całym świecie.
Pomijając aspekty oddziaływania na ludzki organizm dźwięków o określonych tonach, aplikowanych w określonym rytmie, wprawianie się w euforię za pomocą alkoholu i innych używek, czy wizualizacji i efektów świetlnych, sama idea spotykania się tysięcy ludzi w jednym miejscu i celu, w moich oczach mocno przypomina przeżycie religijne. Na wczorajszych koncertach, które ogólnie zaklasyfikowałbym do szufladki z muzyką rockową to, co nazywamy kontaktem z publicznością, równie dobrze można było postrzegać, jako relację „kapłan – wyznawcy”. Wiem, że brzmi to obrazoburczo, ale jak można inaczej określić sytuację, podczas której kilka tysięcy ludzi zachowuje się jak jeden organizm, gotowy na każde skinienie jednej osoby na scenie. Oczywiście podobne zjawiska zachodzą czasem w innych dziedzinach, zwłaszcza w wystąpieniach politycznych w systemach totalitarnych. Adolf Hitler budował swoje przemówienia w taki sposób, by podczas ich trwania narastało napięcie, zakończone wybuchem euforii wśród słuchaczy.
Ciekawe jest również to, że wielu młodych ludzi w latach buntu, odrzucając religijne dogmaty, skupia się w zamian na muzyce i powiązanych z nią subkulturach. Człowiek jest istotą społeczną, a grupowe przeżywanie wydarzeń takich jak koncerty, łączy ludzi i sprzyja do budowania poczucia wspólnoty. Sam nigdy nie byłem „wyznawcą” żadnego zespołu, a do zjawiska muzyki podchodziłem podobnie jak do książek, filmów czy gier – czyli, jak do źródła pewnych przeżyć estetycznych i rozrywki, a nie życiowej filozofii. Wiem jednak, że dla wielu ludzi na całym świecie, muzyka jest czymś więcej, a było to widać choćby na wczorajszych koncertach. Jak jest w Waszym przypadku? Odbieracie muzykę tylko pod kątem estetycznym, czy również w pewnym sensie „duchowym”?