Kac Bangkok - fsm - 4 czerwca 2011

Kac Bangkok

Czy drugi Kac Vegas to film śmieszny? Tak. Czy jest to film bardzo podobny do jednyki? Tak. Czy jest to film nieco gorszy poprzednika? Tak. Czy można obejrzeć dwójkę bez znajomości cz.1? Tak. Czy można poprzestać tylko na jedynce? Tak. O Hangover. Part II (swoją drogą - doceniam inwencję tłumacza w przypadku polskiego tytułu pierwszego filmu, niestety jednak nie sprawdza się ona w przypadku dwójki... To taka komediowa Szklana Pułapka) z pewnością wiecie już sporo. Chcecie przeczytać kilka zdań napisanych przez gościa, który głupie jankeskie komedie o chlaniu i absurdalnych eskapadach bardzo sobie ceni, pod warunkiem że bawią? To zapraszam.

Kac Vegas, ten dziejący się w Vegas, to film bardzo zabawny, świeży i idealnie "letnio-imprezowy". I mimo, że większość gagów zapominiałem zaraz po wyjściu z kina, na pewno nie żałowałem tych niecałych 2 godzin rechotania się. Tegoroczny Kac Vegas dzieje się w Bangkoku i jest tak naprawdę dokładnie tym samym filmem, co jedynka. Stu (dentysta, który ostatnio stracił ząb) żeni się z uroczą Tajką, a na imprezę zaprosił oczywiście Phila (przystojniaka, co lubi wpadać w tarapaty) i Douga (co się zagubił w Las Vegas). A że Alan (brodacz bez piątej klepki) żyć bez nich nie może, to oczywiście zostaje dołożony do ekipy. Tradycyjnie już zwykłe, niewinne, kulturalnie spożycie browarka na plaży zamienia się w szaloną, spoconą, gangstersko-striptizerską, egzotyczną pogoń za straconymi godzinami. I zagubionym młodszym bratem przyszłej żony Stu. Więcej wiedzieć nie trzeba.

Wiedzieć trzeba to: jeśli podobała Wam się jedynka, to Hangover II idealnie wpisze się w wasze oczekiwania, bo realizuje zaprezentowany przed trzema laty wzorzec niemal co do joty. Ekipa dobrze się bawi, widz też. Dowcipne sytuacje i przekleństwa atakują widza z szybkością kolibra po trzech kawach, jest kilka biustów i penisów, jest kopnięty w głowę i bardzo zabawny Zach Galifianakis, jest nawet zwrot akcji (nie dotyczący wcale miejsca, w którym znajduje się zgubiony podczas srogiej balangi chłopak), jest też sympatyczne cameo (nie Mel Gibson, z którego zrezygnowano, i nie Liam Neeson, który nie dał rady stawić się na dokrętkach). I tak samo jak poprzednio - film kończą bardzo zabawne fotki z feralnej nocy. Czy warto? Warto, bo jest śmiesznie, a to chyba w komedii jest najważniejsze. Chciałoby się może czegoś zaskakującego i zapadającego w pamięć, ale trudno... Nie będę narzekał. Oby trójka (która na pewno powstanie, skoro film się zwrócił podczas pierwszego weekendu wyświetlania w USA) nieco odświeżyła tę formułę, bo może nie być już tak zabawnie. Ale póki co... Obejrzeć, pośmiać się, zapomnieć.

fsm
4 czerwca 2011 - 16:41