Jak sieć zabiła hardkor - shinek - 6 czerwca 2011

Jak sieć zabiła hardkor

Kilka dni temu, podczas zwyczajowego trollowania polskiej „branży” na pewnym mikroblogu, zebrało się nam, czyli kilku osobom które siedzą w temacie konsol nieco głębiej, na wspominki. „Kiedyś to tak, teraz to nie” było motywem przewodnim. W języku polskich chanów można by było powiedzieć, że nostalgłem. Po tych kilku(nastu) latach mogę śmiało powiedzieć, że sieć na konsolach, nie tylko w moim przypadku, zrobiła tyle samo dobrego, co złego. Swoją funkcjonalnością i przystępnością dała i nadal daje sporo frajdy, ale jednocześnie zabiła hardkorowego ducha w większości z nas.

What we gonna do right here is go back, way back

Odpuśćmy sobie stwierdzenia, że sieć na konsolach zaczęła się jeszcze w czasach 8bitowców, bo owszem, była dostępna taka funkcjonalność, ale tylko w Japonii i w bardzo ograniczonym zakresie. 16 i 32-bitowce miały swoje przystawki, ale to nadal nie było to. Pierwszym poważnym sieciowym urządzeniem dla mas był Dreamcast, z wbudowanym modemem i sporym arsenałem gier, w które po sieci grało się przyjemnie. PS2 potrzebowało skandalicznie drogiego Network Adaptera, i granie online  rozkręciło się na dobre dopiero z wypuszczeniem konsoli w wersji slim. Jednak to pierwszy Xbox zmienił grę. LAN i Xbox Live wkroczył na salony, i uznaję ten moment za światowy początek końca grania, jakie znamy. W Polsce granie po kablu na konsoli nadal było egzotyką, bo chętnych na nieprzerobioną konsolę i płatną usługę było jak na lekarstwo i dopiero obecna generacja przybiła ostatnie deski i gwóźdź do trumny. Konsola bez dostępu do sieci jest zwyczajnie okaleczona.
 

Przy DC było najwięcej zabawy, ale ten przeklęty modem...

Ale właściwie o co chodzi

Chodzi o to, że granie z kimś po sieci jest fajne, ale nic nie może się równać ze wspólnym graniem na jednej kanapie. Fizyczna obecność drugiego(i więcej) gracza wyzwala zupełnie inne emocje, znacznie ciekawsze i bardziej intensywne od tych, z którymi mamy do czynienia, gdy kolegę widzimy tylko na tablicy wyników i słyszymy na headsecie. To różnica którą łatwo zobrazować na przykładzie relacji damsko-męskich: można fizycznie obcować z płcią przeciwną, albo machać siusiakiem przed kamerką na Skype. Niby chodzi o to samo, ale jednak tym samym nie jest. Każdy najmniejszy aspekt grania razem – od nieskrywanej pogardy dla pokonanego, przez podpowiadanie sobie, po dzikie okrzyki po zrobieniu czegoś wielkiego, jest lepszy na żywo.

Dlaczego tak się dzieje?

Moja teoria jest taka: wszystkiemu winny jest Xbox i Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Chcąc ułatwić otyłym amerykanom wspólną grę, Microsoft wpadł na pomysł Xbox Live. Konsekwencją tego jest fakt, że amerykanie zamiast wyjść do znajomego pograć, piwniczą w domu i stają się coraz bardziej otyli, bo tak im wygodniej. Reszta świata się dostosowała i w ten sposób wyginęły zloty, domówki i inne spędy konsolowców. Temat podłapali również developerzy, nie silący się na robienie trybu dla 2 graczy w samochodówkach i innych grach domyślnie przeznaczonych do zabawy dla kilku osób, co uważam za absolutny skandal. Bierzcie i grajcie w sieci, piwniczcie, niech Wasze przystosowanie do życia z ludźmi spadnie do zera.

Zróbcie coś, żebym nie musiał wychodzić z domu.

Wspomnień czar

Kiedyś, moje drogie dzieci, gdy internet jeszcze był raczej dla wybranych, konsolowcy w Polsce i na świecie umawiali się na wspólne granie na grupach dyskusyjnych, forach, na widok których dziś większość by co najwyżej puściła pawia i wyłączyła kartę w przeglądarce, a nawet poprzez odpowiednie rubryki w magazynach konsolowych. Setki kilometrów przebyte w pociągach, by zagrać z koleżkami z drugiego końca polski w jakieś gierki – dzisiaj brzmi to równie abstrakcyjnie co głupio. Sęk w tym, że na imprezach konsolowych poznałem masę wspaniałych osób z którymi wciąż utrzymuję kontakt poza siecią. Zloty są jednymi z najlepszych imprez, na jakich byłem w życiu, a splamiłem się obecnością na wielu komercyjnych wydarzeniach imprezowo-kulturalnych. Dzisiejsza „społeczność” na XBL czy PSN to mało śmieszny żart w porównaniu do takich imprez jak Extreme Party czy gościny znanego tu i ówdzie Katanki. Może polecę trochę jak z demotywatorów, ale przyjeżdżając na taki zlot, widząc pewnie osoby pierwszy raz w życiu, niejednokrotnie miałem TO UCZUCIE, że pomimo zamiany dopiero kilku zdań, znamy się od zawsze. Losowy xXaNaLrAePXx czy inny BushAssassin789 w sieci w takim przypadku mają wartość równą botowi. To po prostu nick i nic więcej. Napis a człowiek. Filozoficznie się zrobiło. Choć z biegiem czasu i popularyzacją sieci nasze drogi dosyć mocno się rozeszły, bez dwóch zdań potrafiliśmy się natychmiast zjednoczyć w obliczu tragedii jednego z nas, czego nie można było powiedzieć o członkach pewnej redakcji, która nie pokusiła się nawet o wysłanie kogokolwiek z wieńcem...
 

Extreme Party, Szymocice, gmina Nędza

Substytuty

Oczywiście zaraz powiecie „ale przecież jest Xbox FunBoyDay! Był turniej Fify!”. No, jak Wam dadzą w restauracji kanapkę z pasztetem prochowickim zamiast foie gras, to też będzie spoko. To komercyjne imprezy nie mające zbyt wiele wspólnego z naszymi sekciarskimi spędami. Nastawione są tylko i wyłącznie na wypromowanie marki/produktu, pod szyldem jakichś tam wyższych celów. Tak jak program VIG’ów(Very Important Gamer) Microsoftu Polska do promocji Xboxa 360. Kilka osób sobie zjadło za free, dostało fanty(niektórzy nawet konsole) i na tym koniec. Łącznicy na linii gracze-MS, dobre sobie, hehe. Jedyne środowiska, które do dzisiejszego dnia potrafią się bawić w starym dobrym stylu, to fani Halo i fani bijatyk. LANy i wspólne klepanie się na kilka telewizorów będzie trwać dopóki będzie można dostać pady do pierwszego Xboxa i PS2.

Pojedli, popili, fanty zgarnęli i nic konkretnego z tego nie wyszło poza kawałkiem dobrego PRu dla MS.

Jak mi tego brakuje

Wynajęte domki, taszczenie swojego telewizora i całego sprzętu, piwo, humor, oderwanie się od świata do ludzi którym to samo siedzi w głowie. Wspólne przeżywanie Reza na środkach wspomagających, pierwszy dźwięk przestrzenny w grze, pierwsze HD, pierwszy Media Center i homebrew na Xboxa, pijackie wybryki, śmierdzące skarpety, zrzuta na tych którym coś zginęło lub przepili kasę na powrót, mycie się w umywalce szamponem przyniesionym przez nowo poznaną koleżankę, uszy królika, DDR na 6 osób, Virtua Tennis na marakasach, „Komercyjne Counter Chodzonko”, odkurzacz ręczny „Agata”, ucieczka z PKSu po przespaniu swojego przystanku, kilkaset osób wystawiających dupę do zdjęcia... tyle zajebistych wspomnień, których kontynuacji się nie doczekam. Granie w sieci jest fajne, ale nie aż tak. To substytut dla wygodnych. Tęsknie za tamtymi, lepszymi czasami.

Znajdź redaktorów pewnego magazynu konsolowego, możesz się pomylić o 3
Z Trójmiasta pod Bielsko-Białą na kilkanaście godzin pograć ze znajomymi? No pewka. Boże, ile to było lat temu...
shinek
6 czerwca 2011 - 16:48