Z racji posiadania 3,5 letniego syna, raz na jakiś czas staram się wychodzić poza schemat praca-dom-spanie i w każdy weekend staram się zafundować młodemu jakąś atrakcję. Pierwsza wycieczka do kina na Myszkę Miki zakończyła się umiarkowanym sukcesem, druga nie doszła do skutku na 10min przed seansem przez humorki, ale mimo to uznałem, że czas się przełamać. Jedna z sieci kinowych w paśmie porannym oferowała tylko przygody lalki Barbie, druga w ogóle nie miała takich atrakcji, więc trzeba było się wykosztować na „normalną” produkcję. Wybór pomiędzy Rio a Hop był prosty: Rio było w 2D, co ostatnio jest rzadkością, a ptaszki są fajniejsze od zajączków.
Fabuła przedstawia się następująco: niebieska papuga w wieku niemowlęcym zostaje porwana w dżungli nieopodal Rio de Janeiro przez kłusowników, by następnie w wyniku przypadku zostać adoptowana przez dziewczynkę z zimnej Minnesoty. Blu, bo tak został nazwany nasz bohater, dorasta z Lindą i wiedzie słodkie życie polegające na byciu najlepszym przyjacielem swojej pani, czytaniu książek i piciu gorącej czekolady z piankami marshmallow. Pewnego dnia zjawia się u nich brazylijczyk Tulio i błaga, aby pojechali do jego ojczyzny, bo główny bohater okazuje się być ostatnim samcem tego gatunku, a tak się składa że właśnie w Rio znajduje się ostatnia samica. Linda i Blu sceptycznie podchodzą do tematu, ale przedłużenie gatunku to przecież wyższe dobro.
Dalsze losy bohaterów są przewidywalne – będą kłusownicy, porwania, karnawał, ptasi przyjaciele i wszelkie odmiany słabych dowcipów o tym, co jest podstawą tego filmu. Otóż Blu z racji swojego udomowienia, nigdy nie miał potrzeby nauczenia się podstawowej dla ptaków czynności – latania. Skutkuje to niekończącą się falą nieśmiesznych gagów, z których nawet dzieci, które szczelnie wypełniały salę kinową, ani myślały się śmiać. Ogólne w filmie zdarzały się względnie zabawne momenty, jednak ich jakość w żaden sposób nie umywała się do Epoki Lodowcowej, pierwszego Shreka i podobnych produkcji. Nie było ani jednej sytuacji zabawnej na tyle, by ją zapamiętać i ani jednego wyróżniającego się dowcipu czy one-linera. Postacie drugoplanowe, poza całkiem niezłym tukanem Rafaelem, były całkowicie pozbawione jakiejkolwiek ikry. Nikt by nie zauważył jakby ich po prostu nie było. Ponownie sięgając do klasyków – obok pingwinów z Madagaskaru to nie stało.
Wykonanie filmu zasługuje na uwagę – Rio pokazane jest tak, że foldery turystyczne mogą kucać. Słońce, Copacabana i mniejsza wersja naszej świebodzińskiej dumy narodowej wyglądały świetnie. Plus dla autorów za to, że nie pokazali tylko „lepszej strony” stolicy karnawału, i choć favele nie wyglądały do końca przekonywująco, to na sali wyraźnie słyszalne było pytanie „mamusiu a to jest domek tego chłopczyka?”. Na minus można zaliczyć pracę kamery w dynamicznych sekwencjach lotu – kilka razy łapałem się na tym, że ja, stary koń, nie wiem co gdzie i dlaczego. Muzycznie jest ok. – gorące rytmy charakterystyczne dla miejsca akcji, Black Eyed Peas(Will.I.Am podkładał głos do jednej z postaci w oryginalnej wersji dźwiękowej), Taio Cruz – jest przy czym potrząsnąć tyłeczkiem i nie jest to specjalnie nachalne. Cieszę się, że filmy animowane dla najmłodszych wychodzą ze znienawidzonej przeze mnie formy musicalu, i choć w Rio jest kilka piosenek śpiewanych przez bohaterów, nie odczuwa się schematu trochę akcji-piosenka-dialogi-piosenka.
Ogólny odbiór filmu jest lepszy niż jego poszczególne części składowe. Całość ogląda się lekko i przyjemnie, a wszelkie niedociągnięcia pozostaną przez główną część widowni w tej produkcji niezauważone. Nie jest to ani hit, który poleca się wszystkim znajomym, ani tandeta, to po prostu dobra opcja na urozmaicenie weekendu i nic ponad to. Ocena na IMDB i Filmwebie jest według mnie nieco zawyżona, ale łapie się w ramach mojej skali – film średni ze wskazaniem na dobry. Młody oglądał przez 60 minut z zaciekawieniem, po czym zaczął sobie robić wycieczki po sali.