Jest w świecie gier kilka takich serii, których fenomen dla przeciętnego gracza z europy może wydawać się co najmniej dziwny. Dynasty Warriors jest jedną z nich. Wyprodukowany przez japończyków slasher opowiadający historię Chin, gdzie w każdej misji bohater zabija tysiące przeciwników, a całość da się przejść klepiąc tylko jeden przycisk nie łapie się do definicji "normalna gra". O dziwo sprzedaż serii poza Japonią ma się względnie nieźle. Czy siódma(a właściwie szósta) część serii, nie licząc spinoffów, zaliczyła progres godny konsol obecnej generacji?
Gra wita nas intrem które, nie bójmy się tego powiedzieć, ocieka zajebistością:
Dalej jest już niestety gorzej, ale nie aż tak źle:
Historia – bazuje na „Romansie Trzech Królestw”, czyli chińskim odpowiedniku trylogii Sienkiewicza. Z początku można dostać kręćka od ilości Zhang Feiów, Feng Longów i tym podobnych Wu Xiaów, ale po dłuższym posiedzeniu da się zdekodować wszystkie postaci i fakty. Schemat jest prosty - ktoś do nas dołącza by sprawić drugiemu lanie. Po chwili zdradza, więc z kimś innym mu oddajemy. Kopiuj/wklej aż do sytuacji, gdy w Chinach zostaną trzy wielkie królestwa Wu, Shu oraz Wei i jedno z nich zgarnie całą pule. Nie powiem by mnie to specjalnie porwało i że przechodziłem kolejne bitwy dla wyjaśnienia kolejnych niuansów i zawiłości, ale nie można powiedzieć że fabuła nie istnieje.
Gameplay – chodzimy po dużym terenie i tłuczemy wszystkich. Nic więcej. By posunąć akcję do przodu, tłuczemy dowódców, a na końcu mapy jakąś szychę. Na każdej planszy czeka ponad 1000 zwykłych wojowników, którzy padają od jednego ciosu, więc gra w Dynasty Warriors sprowadza się do naciskania: kwadrat kwadrat kwadrat kwadrat kwadrat kwadrat kwadrat kwadrat(...). Oczywiście inne przyciski też mają swoje zastosowanie, średnio raz na 2 godziny gry, ale kciuk gracza i kwadrat na padzie dzięki tej pozycji wejdą w idealną symbiozę. Autorzy pokusili się o pewne urozmaicenia, takie jak pościgi czy nagłe zmiany stron po których walczymy, ale nie oszukujmy się – grindowanie tysięcy harcerzyków to podstawa. Kampanię można rozegrać każdą stroną konfliktu i zmienić bieg historii, a ukończenie gry wszystkimi i zaliczenie Conquest Mode to zadanie dla tych, którzy lubią spędzać ponad 50h z jednym tytułem.
Grafika – nie wiem co niektórzy recenzenci i zwyczajne pismaki widzą w Dynasty Warriors 7, ale ta gra jest brzydka. Pokusiłem się nawet o porównanie z czwartą częścią na PS2 i wypadło ono fatalnie – podbita rozdzielczość i tekstury, trochę lepsze modele bohaterów i tyle. To oczywiste, że mając setki obiektów na ekranie nie ma cudów, ale... niemal tyle samo obiektów było w poprzedniej generacji. Koei powinno zmienić w końcu silnik. Jego braki widać gołym okiem przy okazji renderowanych scenek przerywnikowych, które spokojnie mogły by być zrobione w czasie rzeczywistym. Do tego dochodzą nieprzyjemne i częste spadki płynności animacji. Niedobrze.
System walki – atak słaby, atak mocny, atak Musou(specjalny), skok, blok. W miarę rozwoju postaci dodawane są kolejne ciosy do comba, a w broniach mogą „dojrzeć” takie atrybuty jak zbieranie większej ilości punktów doświadczenia, powiększenie paska zdrowia itp. jednocześnie możemy nosić 2 oręża, choć nic nie stoi na przeszkodzie by zapauzować grę i wybrać inny zestaw. System nie sprzyja jakiejkolwiek finezji, więc zamiast się produkować, wystarczy cały czas naciskać kwadrat i od czasu do czasu musou, gdy chcemy mieć większego koleżkę szybciej z głowy. Walkę na koniu litościwie przemilczę.
Czy to jest dobre?
Powiedzmy. To monotonna, kiepsko wykonana gra, która jednak potrafi wciągnąć na długie godziny. Jest jak brzydka koleżanka z liceum, z którą się fajnie rozmawia – jednocześnie odpycha i przyciąga, ale przy kolegach się do niej nie przyznasz. Dla gracza przyzwyczajonego do typowo zachodnich produkcji będzie to niegrywalny kasztan, a dla tych skierowanych bardziej w stronę orientu propozycja być może warta rozważenia, jeśli się mocno przymknie oko na minusy.
Grę do testów dostarczył oficjalny dystrybutor - Galapagos Interactive