Zobaczcie ten film. Powaga. Pomijając znowu głupie tłumaczenie oryginalnego tytułu (Monsters stało się Strefą X) i dziewięciomiesięczne opóźnienie w kwestii premiery, jest to rzecz, którą warto mieć na liście "obejrzane". Monsters to bardzo dobry film, a Gareth Edwards to szalenie zdolny filmowiec. Jeśli interesuje Was uzasadnienie tego wstępu, zapraszam dalej.
Zwiastun może zmylić niezorientowanego widza - odpowiednio dobrane sceny sugerują połączenie Bitwy o Los Angeles i Dystryktu 9. I choć echa obydwu tych filmów da się w Strefie X odnaleźć, to dzieło Edwardsa doskonale broni się samo. W zeszłym roku zostało okrzyknięte jednym z najlepszych niskobudżetowych filmów s-f, a ja doskonale rozumiem takie stwierdzenie. Zanim przejdziemy do pikantnych szczegółów wypada napisać coś o treści tego dziełka.
Monsters to wciągający kawał historii wyrwany z większej całości. Gdy film się zaczyna, fabuła już trwa od kilku ładnych lat, a my zostajemy wrzuceni do świata, którym rządzą zupełnie nowe zasady. Wracająca z jednego z księżyców Jowisza sonda wioząca próbki pozaziemskiego życia rozbija się gdzieś nad Meksykiem. Mija trochę czasu i spory kawał kontynentu zostaje zamienione w strefę zainfekowaną, na której rozpanoszyły się nowe formy życia. Stwory mają po kilkadziesiąt metrów wysokości, wyglądem przypominają ośmiornice, ryczą, krzyczą, wymachują mackami. Podobno są agresywne, więc wojsko organizuje naloty i atakuje je za pomocą szybko reagujących oddziałów naziemnych. Edwards koncentruje się na małym wycinku nowej rzeczywistości. Córka bogatego właściciela gazety, Samantha, przebywa w Meksyku skąd odeskortować do USA ma ją pracujący dla jej ojca fotograf Andrew. Para ma 48 godzin, zanim cały obszar wybrzeża zostanie zamknięty z powodu migracyjnych zwyczajów potworów. Jak się domyślacie, podróż nie będzie taka prosta, a najdroższa i najbezpieczniejsza opcja - ominięcie zagrożonego terenu statkiem - szybko okazuje się niemożliwa do zrealizowania. Trzeba więc przedostać się przez strefę.
Przez całe 90 minut koncentrujemy się na głównych bohaterach, a stwory, infekcja i potencjalne zagrożenie stanowią jedynie tło. Efektownych, świetnie zrobionych scen w filmie brakuje, ale absolutnie nie jest to wada. Takie rzeczy dodają jedynie klimatu - świetne (i kosztownie wyglądające) jest militarne otwarcie, ekscytujące bliskie spotkanie gdzieś w środku filmu i końcówka. Przez resztę czasu skromne efekt pełnią rolę użytkową - przelatujące myśliwce, rozwalone pojazdy czy ruiny budynków gdzieś na horyzoncie. Najważniejszy jest związek między Sam a Andrew, który pomału przeradza się w coś więcej – a to widać, słychać i czuć.
To, co się w Monsters musi podobać, to świetne budowanie klimatu i wiarygodne role. Wydawać się może, że film ma nieprzemyślane i urwane zakończenie, ale gdy zestawi się je z samym początkiem wszystko nabiera nowego znaczenia. I za to wielki plus. Największy jednak plus należy się za talent reżysera do zrobienia czegoś niemal z niczego. Budżet filmu to jakieś pół miliona dolarów, do nakręcenia i zmontowania wszystkiego użyto sprzętu kupionego w zwykłym sklepie, efekty robił sam reżyser we własnej sypialni, poza głównymi postaciami cała rzesza statystów i bohaterów drugoplanowych to ludzie, którzy akurat byli w miejscu kręcenia i zgodzili się wystąpić. Mało tego - poza ogólnymi założeniami, nie było w zasadzie prawdziwego scenariusza. Wszystko powstało na planie. Efekt przeszedł wszystkie oczekiwania. Jeśli tak mają wyglądać budżetowe filmy, to mogę oglądać tylko takie po kres swoich dni. Nic dziwnego, że Gareth Edwards dostał dużo kasy na nakręcenie nowej Godzilli - widać, że facet ma pasję i wierzę, że tego nie zepsuje.