Miami Vice - najodważniejszy film sensacyjny naszych czasów - eJay - 13 sierpnia 2011

Miami Vice - najodważniejszy film sensacyjny naszych czasów

Kino sensacyjne umiera, a przynajmniej znajduje się w stanie agonii. Czasy, kiedy Bulita przerywało się Francuskim Łącznikiem, a na deser serwowało Brudnego Harrego minęły bezpowrotnie. Ten zacny, jankeski gatunek od jakiegoś czasu nie jest wyraźnie po drodze z hollywoodzkimi macherami, dlatego każde, nawet średnio udane podejście do tematu gliny vs mafia vs męskie reguły vs strzelaniny traktuję jak wymarzony prezent dla dziecka. Cieszy mnie to, że od kilku lat smykałkę do tworzenia wywalających na drugą stronę zwojów mózgowych pełnokrwistych historii policyjnych pokazali Azjaci, aczkolwiek nawet oni - pomimo zaskakującej jakości swoich filmów - nie są w stanie mnie, miłośnika starej dobrej, amerykańskiej szkoły filmowej zadowolić.

Jest jednak ktoś, kto trzyma fason bez względu na obecnie panujące realia, faworyzujące półprodukty dla pokemonów. Tym kimś jest Michael Mann - reżyserska legenda zrodzona z chicagowskich ulic, wypełnionych po brzegi napadami na banki i walkami gangów. Nie wiem na ile Mann czerpał pomysły z brudnych ulic swojego dzieciństwa, ale fach sensacyjny zna jak mało kto. To dzięki niemu powstał Manhunter, The Insider, Zakładnik, Wrogowie Publiczni. Przede wszystkim jednak Mann podarował nam pomnik filmowy lat 90. pod tytułem Gorączka. Opus Magnum tego reżysera na stałe wryło się w kanon kina sensacyjnego na całym świecie, a reżyserzy z młodego pokolenia czasem jawnie, a czasem skrycie przyznają się do inspiracji dziełami chicagowskiego Mistrza. Nie będzie to jednak wpis o Gorączce, a o filmie nakręconym ponad 10 lat później, a który został przez krytyków zjechany, by przez fanów twórczości tego Pana...zostać znienawidzonym, następnie przeanalizowanym, a na koniec okrzykniętym najlepszym sesnacyjniakiem pierwszej dekady XXI wieku. Jako miłośnik Mannowszczyzny stoję po stronie zawiedzonych i olśnionych geeków.

Miami Vice zaczęło się od serialu w latach 80. Kult przekoloryzowanego miasta, dwaj eleganccy gliniarze jeżdżący Ferrari (wpierw czarna Daytona, potem biała Testarossa), mnóstwo rozwikłanych spraw za sprawą byle pierdnięcia (zawsze mnie to wkurzało - James i Rico rozwiązywali zagadki przy pomocy zbiegów okoliczności serwowanych przez scenarzystów), gorące lalunie, karnawał, nocne życie - jeśli macie 25-30 lat to kumacie te klimaty na pewno. Do czego zmierzam? Ano do tego, że Mann za pomocą serialu wykreował pewien standard, o którym śnili fani, gdy w świat poszedł nius, iż Mann kręci kinową wersję Miami Vice. I tu zaczął się problem, gdyż MM nigdy nie obiecywał następcy poprowadzonego stylowo toćka w toćkę jak serial. Nietrudno zgadnąć, że w pułapkę konwencji filmu Miami Vice wpadłem i ja.

Co w rezultacie otrzymaliśmy? Może najprościej będzie, jeśli przytoczę moją skromną opinię po pierwszym seansie:

...dobiła mnie scenariuszowa nuda, słabiutka Gong Li, brak chemii między Tubbsem, a Crockettem i parę mniejszych popierdółek.

W skrócie - film Manna prawie wyśmiałem, a za podsumowanie niech świadczy fakt, że oglądałem go na 3 raty i niewiele brakowało, abym w ogóle zrezygnował z dokończenia seansu. Generalnie zgadzam się z tezą, że za pierwszym podejściem MV ssie rurę jako mało który przedstawiciel gatunku sensacji. Dlaczego tak się stało, a może inaczej - dlaczego tak się dzieje? Powodów jest kilka, ale ja podam dwa, rzutujące na odbiór tego dzieła.

1. Film w 100% kontrastuje z serialem.

2. Treść w kinowym MV podana jest na chłodno.

Skupię się najpierw na pierwszym punkcie. Jak to się stało, że MV praktycznie zerwał z serialową konwencją? Otóż Michael Mann zwyczajnie zakochał się w...temacie karteli narkotykowych. Zadurzył się w kokainowym konflikcie na granicy Miami-Kuba tak mocno, że osadził kinową wersję właśnie w klimacie fuchy w ukryciu. W konsekwencji film przybrał bardzo mroczną i brutalną otoczkę, gdzie bohaterowie nie mają w zasadzie czasu na życie prywatne, a margines błędu w ich pracy wynosi 0 centymetrów. Zamiast kolorowego Miami, mamy Miami "stechnicyzowane" do ostatniego skrawka chodnika, gdzie asfalt odbija światło neonów, budynki dźwigają potężne reklamy, a w nocnych klubach rozbrzmiewa latynoskie disco z małymi wyjątkami - film otwiera spektakularne w moim mniemaniu ujęcie z tańczącą dziewczyną w srebrnym skafandrze w rytm Numb/Encore tandemu Linkin Park/Jay-Z. Jak się okazuje później, scenka baletu na dyskotece to tylko skrawek policyjnej obławy na jakiegoś mafiosa. Mann od samego początku pakuje widza w niebezpieczny świat wypełniony po brzegi kokainą, świat dodajmy nieatrakcyjny, niepokojący swoim rozchwianym systemem gdzie obok bauncującej pupy młodej damy może stać druglord z Kuby, a uczestnicy zabawy wcale nie muszą o tym wiedzieć.

Z tego bezwzględnego mieszania dobra i zła zrodziła się moja druga teza, a mianowicie treść zaserwowana przez Manna wali w łeb widza bez żadnego ostrzeżenia. To właśnie ta ogromna różnica, która dzieli Miami Vice od reszty policyjnych opowieści. Mann rozstawia swoich bohaterów nie stosując żadnego schematu, nie budując wokół nich konkretnego backgroundu (czyli czegoś co charakteryzowało Gorączkę!), posuwa akcję mozolnie niczym zwykłe śledztwo prowadzone przez niedofinansowaną Policję, nie daje widzowi zabawek z wakacyjnego blockbustera. Co daje w zamian? Dostęp do nowoczesnych technologii (wszyscy posługują się komórkami, urządzeniami naprowadzającymi, pojazdami niedostępnymi dla szarego Kowalskiego itd.), możliwość wyboru, trudnego w zwalczeniu przeciwnika oraz skąpane w nocnych pejzażach Miami. Tylko tyle i aż tyle. Miami Vice jest filmem bardzo, ale to bardzo realistycznym, do realizacji którego Mann zaprosił grupę specjalistów z wydziału antynarkotykowego. Współpraca z zastępem ekspertów spowodowała, że MV przez 90% czasu ekranowego przybiera formę policyjnej historii w niehollywoodzkim stylu, mocno podkreślonym przez: wybiórczą fabułę (całość to ciąg scen prezentujących kolejne etapy roboty pod przykrywką), partnerów którzy odzywają się do siebie raz na ruski rok oraz eksperymentalny sposób kręcenia zdjęć.

Fabularnie bowiem Miami Vice prezentuje się...no będę szczery...prezentuję się tak-sobie. Między scenami widać ewidentne dziury czasowe, a z filmowego punktu widzenia główny wątek jest mało filmowy. Ten krytycyzm wywołany jest po części przez fascynację Manna kartelami i ich zwalczaniem. Miami Vice jest właśnie o kartelach i to jego główny atut. Jeśli ktoś podejdzie do seansu z nadzieją, iż zobaczy dwóch eleganckich panów strzelających do bandytów to przegra. Można napisać, że Mann zwariował, bo zrobił film nie tyle niewygodny, co hermetyczny w odbiorze. To bzdura. Jako wielki fan jego twórczości przecież zbeształem MV po pierwszym seansie. Jednakże z biegiem czasu, przy kolejnych seansach moja percepcja zmieniła kierunek z "ja chcę Miami Vice" na "ja chcę realistyczne Miami Vice". Nie trudno zgadnąć, że za drugim posiedzeniem obraz podobał mi się znacznie bardziej, by za trzecim razem osiągnąć absolut. No dobra, a co z małomównymi bohaterami i pierdołowatym imydżem Colina Bachledy? Moje stanowisko jest takie - jako bohaterowie filmu Sonny Crockett i Riccardo Tubbs wypadają bladziutko. Jako bohaterowie o naturze glin pod przykrywką okazują się zajebiści, niejednoznaczni, nieprzewidywalni i profesjonalni. Zresztą co tu gadać, Colin przed nakręceniem filmu wziął udział w kilku oficjalnych akcjach negocjacyjnych z "kretami" światka narkotykowego Miami. Nabrał takiej ogłady, że w pierwszej scenie z Yero wypadł jak szef wszystkich szefów.

Wspomniałem wyżej, że przez 90% czasu ekranowego Miami Vice przybiera formę policyjnej historii w niehollywoodzkim stylu. Skąd te brakujące 10%? Tak, zgadliście. To znowu wina Manna:) Tym razem pozostał wierny kilku swoim zasadom i wkleił do tej historii wątek romansowy. Czy był on potrzebny? Cóż, dla mnie stanowi on w jakimś stopniu podwalinę pod wydarzenia z ostatniego aktu Miami Vice. Drobne podkolorowanie realiów spowodowało, iż film nie wypada aż tak mechanicznie i wydumanie jak to się wydawało wcześniej. To jakiś pierwiastek Hollywoodu, który akceptuję bo jest normą wyróżniającą się na tle niesztampowej reszty.

Miami Vice to nie tylko zerwanie z konwencją opowiadania konkretnej historii, czy pójście w stuprocentowy realizm i policyjny klimat. To także nowy sposób ukazywania tego, co dzieje się dookoła bohaterów. Mann zaprasza widza do nocnego miasta, które kryje w sobie wiele tajemnic, nie zawsze związanych z oszojebnymi hotelami i kasynami. Kamera cyfrowa, którą reżyser wraz z genialnym operatorem Dionem Beebe taszczył za Farrelem i Foxxem sprawiła, iż autentycznie zwariowałem na punkcie tego typu podejścia do realizacji. Niemalże surowe, ale prawdziwie artystyczne kadry podrasowane przez filtry działają na mnie wręcz niewiarygodnie. To co mi utkwiło w pamięci z każdego seansu Miami Vice to potęga detali umieszczonych w oku kamery oraz delikatnie muśnięty motyw nadchodzącej burzy. Zwróćcie na to uwagę przypatrując się każdej rozmowie pod gołym niebem w tym filmie - w tle widać błyski, albo przynajmniej ciemne chmury. Mocno poetycki wydźwięk tych kadrów utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma brzydkich filmów nakręconych cyfrówką. Są tylko filmy nakręcone nieudolnie i bez pomysłu.

Kończąc mój długi i jak zwykle nudny wpis chciałbym Was, drogich gameplayowiczów prosić o jedno - dajcie Miami Vice szansę. Jeśli nie spodoba Wam się za pierwszym razem - zrozumiem. Odłóżcie film na półkę i wróćcie do niego po kilku miesiącach. To fascynujący, zaskakujący swoją formułą, mroczny król kina sensacyjnego XXI wieku. Rzecz nietuzinkowa i do wielokrotnego użytku, dla dużych chłopców jarających się muzzle-flashem po wystrzale. Wreszcie - Miami Vice to najbardziej realistyczny film o policjantach jaki widziałem i najodważniejszy obraz w filmografii Micheala Manna.

Ocena 10/10

eJay
13 sierpnia 2011 - 22:44