I live I love I slay I am content - recenzja Conana Barbarzyńcy 3D - eJay - 19 sierpnia 2011

I live, I love, I slay, I am content - recenzja Conana Barbarzyńcy 3D

Nowa wersja Conana Barbarzyńcy to chyba najmniej potrzebny film tego roku. Mięśniak z Cymerii o twarzy Jasona Momoi miał pod górkę również dlatego, iż z miejsca naraził się na porównania z legendarnym Arnoldem, który blisko 30 lat temu był u szczytu swojej kulturystycznej formy (stąd idealna sylwetka dla megabrutala, jakim jest Conan) i aktorskiej przygody. Nieudolność w dukaniu tekstów przez przyszłego gubernatora Kalifornii wyszła jednak obrazowi Johna Miliusa na dobre. Naładowany prostackimi nawykami i akcentowymi wpadkami heros idealnie wkomponował się w prymitywne realia przemierzanego pustkowia. Conan z 2011 roku to już inna (no, prawie) para kaloszy. Mocno wystylizowana, agresywna, twarda i w sumie nijaka.

Tak jak nijaki jest Momoa (choć przynajmniej się starał...), tak nijaki jest cały film. Marcus Nispel znany z raczej slasherowej twórczości postanowił zapożyczyć niemal wszystko z oryginału Miliusa i podać w innej kolejności, aby czasem widzowie nie posądzili go o zżynkę. Niemiec nie miał jednak konkretnej koncepcji ulokowania Conana w fantastycznych krainach i w rezultacie idea samotnika-rozbójnika miesza się tu z książkowym założeniem, że Cymeryjczyk to przywódca sporej grupy wojaków, posiadający na dodatek własny, piracki statek (sic!). Oczywiście o tym, że spory wpływ na jego charakter i siłę miało niewolnictwo (przecież takie mięśnie nie wyrastają po szklance mleka), a następnie akceptacja przez lud nie ma w wersji nispelowskiej ani słowa. Zamiast rzetelnie przedstawionej genezy jest szybkie przejście od sceny do sceny. Potencjał tkwiący w początkowych fragmentach związanych z ojcem został po prostu zmarnowany, choć wydają się one najlepiej wykonanym ogniwem całości.

Nispelowi zabrakło także weny w filmowaniu akcji. Conan Barbarzyńca pod względem potyczek wypada bezjajecznie, a sytuacji nie poprawia wpakowany w postprodukcji trójwymiar, który w przeciwieństwie do ostatnio chwalonego przeze mnie Kapitana Ameryki nie sprawuje się z powodu chaotycznego montażu. Michael Bay stwierdził niedawno, że nie można "wysrać trójwymiarowego filmu" - Nispel powinien się także i tej frazy nauczyć.

Problemem Conana nie jest jednak starający się jak mołdawski górnik Momoa, czy też kiepsko ukazane walki, ale przede wszystkim scenariusz. Niby w kinie akcji skrypt to mniej ważna rzecz, ale jeśli debilizm goni na ekranie debilizm to coś jest jednak na rzeczy. Niemal wszystkie zmiany względem wersji z 1982 roku to jakieś modernistyczne fioły najgorszego sortu - szczytem wszystkiego jest włączenie do ekipy Conana czarnoskórego pomagiera i jednookiego złodzieja, którzy pojawiają się i znikają, gdy wymaga tego od nich fabuła. Przykład tej drugiej postaci jest chyba znamienny, bo gość generalnie "robi różnicę" na pstryknięcie palcem naszego herosa. Druga ważna rzecz to nieumiejętność Nispela w kreowaniu jakiegokolwiek napięcia, co jest w dużej mierze zasługą sprinterskiego tempa historii. Czasem zastanawiam się czy reżyser był obecny na pokazach testowych bo nie wierzę, że sito producenckie było tym razem aż tak wyrozumiałe. Aha, nie brakuje tu też odrzutów z Mumii Sommersa, ale to już mogliście zobaczyć w zwiastunie.

Na syf zaserwowany przez Nispela patrzy się z pewnego rodzaju zmartwieniem. To pierwszy od dawna wysokobudżetowy przedstawiciel gatunku fantasy z kategorią R i jeśli kasa w kieszeniach decydentów nie będzie zgadzać to na kolejny obraz z taką dozą brutalności będziemy trochę czekać. Zawiódł przede wszystkim reżyser, zawiedli scenarzyści, aktorzy wyciskający ostatnie soki z tej trywialnej i schematycznej historii też wypadli słabo, choć ambicji nie można im akurat odmówić. Parafrazując cytat z tytułu posta - seans przeżyłem, filmu nie pokochałem, rzeźnia była, ale zadowolony nie jestem.

Dla ciekawskich - swoje 5 sekund na ekranie ma Polka Katarzyna Wołejnio. Poznacie ją po cyckach.

OCENA 3/10

eJay
19 sierpnia 2011 - 16:08