Kwantowy złodziej - Kati - 13 września 2011

Kwantowy złodziej

Fińska literatura nie gości zbyt często na polskim rynku, mamy więc rzadką okazję przekonać się, jak wygląda SF pochodząca z tego kraju. Podejrzewam, że zawdzięczamy tę możliwość faktowi, iż „Kwantowy złodziej”, będący powieściowym debiutem Hannu Rajaniemiego, został napisany po angielsku.

Początkowo nie mogłam się przekonać do tej książki, ale ponieważ tramwaj, którym podróżowałam z jednego końca Krakowa na drugi, nie oferował innych rozrywek, czytałam dalej. Jakoś nie do końca mogłam ogarnąć co się dzieje, ale po dłuższej chwili wszystko się poukładało. Przynajmniej na tyle, żeby czytać bez bólu głowy, bo wiele rzeczy nie zostało do końca wyjaśnionych (może zmieni się to w następnych tomach – „Kwantowy złodziej” jest pierwszą częścią trylogii).


 Jean le Flambeur jest złodziejem, i to nie byle jakim: prawdziwą gwiazdą swojego fachu. Jednak daje się złapać i trafia do więzienia, gdzie jest zmuszony rozgrywać ciągle dylemat więźnia. Niespodziewanie uwalnia go tajemnicza Mielli. Oczywiście nie robi tego bezinteresownie, za ratunek trzeba będzie zapłacić. Jean ma udać się do Kazamatów, ruchomego miasta na Marsie i wykonać pewne zlecenie. Mielli musi mieć dobry powód, żeby skłonić złodzieja do współpracy – ma on wyjątkowo przerośnięte ego i często zachowuje się jak dziecko, co doprowadza ją do szału.
Równolegle rozgrywa się historia marsjańskiego detektywa-amatora Isidore, który prowadząc pozornie proste śledztwo trafia na większą aferę, a jego los splata się z losem Jeana.
„Kwantowy złodziej” jest udanym połączeniem powieści łotrzykowskiej z cyberpunkiem. Oryginalny świat, ciekawa warstwa językowa, interesująca wizja rozwoju społeczeństwa – jest tu też coś dla graczy – przyjrzyjcie się uważnie zoku, i wiele innych dobrych pomysłów, jak choćby nadanie powiedzeniu „czas to pieniądz” dosłownego znaczenia – w Kazamatach czas jest walutą – czy gevulot, umożliwiający kontrolowanie wymiany informacji z inną osobą. Trzeba się dobrze koncentrować przy lekturze, bo łatwo jest się zgubić – nie dość, że dzieje się dużo i szybko, to jeszcze natłok neologizmów może przyprawić o zawrót głowy.
„Kwantowy złodziej” bywa miejscami trudny w odbiorze, więc lepiej nie brać się za lekturę w momencie, kiedy macie ochotę na prostą i przyjemną rozrywkę. W innym przypadku gorąco polecam.

Kati
13 września 2011 - 00:06