Autorzy z PlayStation Universe co jakiś czas prezentują najbardziej wartych zapamiętania bossów z gier. Ostatnio w tym gronie pojawił się El Gigante z Resident Evil 4. Przerośnięty efekt eksperymentów o potężnej sile, który zmusza Leona do nadludzkiego wysiłku.
Nie mogę odmówić racji dziennikarzowi, który postanowił twór Capcomu włączyć do zestawienia. Ten potwór pojawia się nagle i stanowi spore wyzwanie na tle dziesiątków zmasakrowanych wcześniej wieśniaków z widłami. Schemat walki z nim nie należy jednak do szczególnie oryginalnych, więc z drugiej strony dla logicznie myślącego gracza, którego nie zjadł stres to żadne specjalne wyzwanie. Ot, szef, jakich wielu w grach już było, jest i będzie.
Przykład El Gigante każe jednak zastanowić się, co sprawia, że boss jest rzeczywiście „badassem”? Rozmiar na pewno ma tutaj znaczenie, ale coraz częściej ten element powraca w grach i stąd spada jego unikalność. Kto grał w Painkillera, Resident Evil, Shadow of the Collosus czy Dark Souls musiał się z olbrzymami zmierzyć i poczuł przed nimi respekt. Sama wielkość jednak nie wystarczy, potrzebny jest też odpowiedni projekt, atmosfera i pomysł na schemat walki. Oklepane starcie, w którym niszczymy małe świecące punkciki na ciele wroga, aby umożliwić sobie atak w czuły punkt nie robią zawsze specjalnie dobrego wrażenia. Inna sprawa, że niełatwo często wymyślić w tej materii coś zupełnie innego.
Jeśli miałbym powiedzieć coś o badass bossach w wizji Capcom to muszę wrócić do Resident Evil: Code Veronica. Ostatni klasyczny survival-horror z tej serii kończyło starcie z niezwykle upierdliwym, wymagającym i moim zdaniem niedopracowanym finałowym wrogiem. Namęczyłem się przy tym dziadostwie niezmiernie, kląc na projektantów i pomysłodawców. W sumie, nie pamiętam, który inny boss wywołał we mnie tyle negatywnych emocji. Czyżby więc właśnie to był przykład prawdziwego badassa? Chyba tak.