Choć liter nie wyznaje, jeno łby rozwalać umiem, spowiadam się przed Wami czcigodni kamraci, nim czort porwie mą duszę w czeluścia piekielne, albo kapitan kapryśnie zechce ujrzeć jak wiatr kołysa me truchło na rei. Tedy wiedzcie, że psie syny z Karaibów mogą nam jeno pokładać szorować, choć uważajta powiadam - bo zwierzenia moje mocne niczym beczułka rumu, a zajmująca jak jeno bitka z samym chędożonym Krakenem!
Jestem miłośnikiem poczynań Komudy, a w szczególności jego przywiązania do faktów, operowania językiem w sposób bliski epokom jego twórczości i momentami niekontrolowanej jazdy po bandzie [wahałem się, czy zacytować kilka wiązanek wprost z kart książki, ale chyba straciłbym pracę :D]. W wypadku "Czarnej Bandery" mamy oczywiście do czynienia z piratami, ale takimi z prawdziwego zdarzenia, nijak nie ugrzecznionych przez Disneyowskie rygory mieszczenia się w określonych kryteriach wiekowych. Piratów, których parwszywe żywota spisano, a następnie zamknięto w sześciu, krótszych, bądź dłuższych opowiadań. I czyta się je z zapartym tchem, bo we wszystko wpleciono bardzo sprytnie wątki nadnaturalne, które leżą u podstaw całości, popychając czytelników do dalszego zgłębiania stronic. I choć ich fabuły są, nie ukrywajmy, szczątkowe, tak to właśnie lekkość pióra autora, za sprawą, której prostymi środkami tworzy szalenie gęstą atmosferę, przykuwa. Mógłbym co prawda zarzucić również pewną delikatną odtwórczość, ale ów atak Komuda paruje zróżnicowanymi warunkami - bo niby wszystko dzieje się na statkach, a wszyscy piraci mają podobną do siebie mentalność [złoto, dziwki i rum], tak raz rozchodzi się o czarny heban, innym razem o napotkaną górę lodową, albo statek-widmo. Chcę przez to powiedzieć, że czytane z doskoku nie pozwoli więc odczuć rutyny, ale pewni się czepiam i całość można spokojnie obaczyć za jednym zamachem, a mnie samego należałoby za to przeciągnąć pod kilem.
Finalnie mam więc do powiedzenia to co zawsze w wypadku tegoż wirtuzoza polskiej literatury - obowiązkowo, jak jasny czort!