W tym miejscu miał się znaleźć wywód o tym jak Skyrim bardzo mi się podoba. Postanowiłem jednak oszczędzić wam czasu (i wzroku) i skrócić moje wrażenia na temat najnowszej gry Bethesdy.
A więc...Skyrim mi się nie podoba. Skyrim mną wstrząsnął i go po prostu uwielbiam. To tytuł, który ma na mojej półce swój własny ołtarzyk i dumnie siedzi obok takich dzieł jak Fallout, Fallout 2, Planescape Torment czy KOTOR. Nie jest to rzecz bez wad, ale w tym przypadku są to niedociągnięcia wkalkulowane w ten perfekcyjnie stworzony, ogromny świat. Nikt przedtem nie zaoferował mi takiej swobody działania (dwuwymiarowego Daggerfalla nie liczę).
Rok temu pojawił się New Vegas – postapokaliptyczny erpeg niemalże doskonały. Przepadł w walce z równie fajnym, ale niesamowicie wąskim Mass Effectem 2. Mam nadzieję, że Skyrim obroni się i zyska w oczach fanów nie tylko gier RPG. Zresztą ja sam ich fanem nie jestem, a nowe Elder Scrollsy zwalcowały mnie po stokroć, więc coś to znaczy.
Obecnie mam na liczniku nieco ponad 35 godzin. Niby nie tak dużo, ale gdy widzę ile udało mi się przejść, a także zwiedzić (czyt. ile mi jeszcze zostało do końca...) nie jestem w stanie ogarnąć jak udało się ekipie Todda Howarda zmieścić tyle fascynujących rzeczy w tych kilkunastu gigabajtach danych. Zresztą Skyrim to pierwsza gra od dawna, przy której narzekam na niesamowicie krótki czas doby. Choć potencjał bogactwa tej krainy to jakieś +/- 150 godzin to wiem, że nigdy do takiego wyniku nie dociągnę. Nie będę sobie psuć mojego planu kształcenia własnej historii. Sprzymierzyłem się z Cesarstwem – fajnie. Odwiedziłem magów – niesamowicie chłodna ta frakcja. Złodzieje? Mam swój kodeks, nie kradnę. Mroczne Bractwo to mordercy – będę tłukł tylko zwyrodnialców. Zachowam neutralność do końca.
Skyrim to mój kandydat na grę roku. Długo wahałem się nad oceną, ale jak nie teraz to kiedy? Zima wiejąca prosto w twarz mojej postaci to chyba najlepszy argument za stówą, nieprawdaż?