Klasyki ze SNES-a #2 Final Fantasy VI - Strider - 18 grudnia 2011

Klasyki ze SNES-a #2 Final Fantasy VI

"Final Fantasy" (Fainaru Fantajii) – dla wielu graczy każda gra z tymi kilkoma literkami w nazwie natychmiast po premierze stają się pozycją kultową. Czy wiecie, że seria ta jest z nami już od 24 lat? W roku 1987, skromna wówczas firma Square, postanowiła wydać swoją ostatnią grę na konsolę NES (stąd też tytuł gry). Wynik sprzedaży i popularność "Final Fantasy" przeszły jednak najśmielsze oczekiwania twórców – w Japonii gra stała się tytułem tak znanym i lubianym, że Square natychmiast przystąpiło do produkcji dwóch kolejnych tytułów z literami FF w nazwie, wbrew pierwotnym planom również wydanym na 8-bitową konsolę Nintendo. Gdy w branży gier nastała era 16-bitowców, Square pozostało nadal przy Nintendo, w latach 1991-1994 wydając kolejną trylogię, tym razem jednak już na Super Nintendo. Tytuły to niezwykle grywalne, do dziś dające graczom wiele przyjemności (czego dowodem zresztą sukces remake'ów na GBA). Spośród nich szczególnie umiłowałem sobie szóstą część Ostatecznej Fantazji, przyjrzyjmy się zatem, jak wyglądało pożegnanie Square z dużymi konsolami Nintendo i przesiadka do wagonika Sony. Oto przed Państwem "Final Fantasy VI".

Piękny, steampunkowy świat, w którym o władzę walczą dwie potężne siły: skoncentrowane na rozwoju technologicznym Imperium oraz magiczne istoty zwane Esperami. Choć od ostatniego starcia pomiędzy tymi dwoma siłami minęło ponad 1000 lat, straszliwa wojna wciąż pozostaje w zbiorowej pamięci wszystkich mieszkańców.

Daleka Północ. Przez zlodowaciałe tereny przedziera się dwóch żołnierzy w pancerzach, przypominających mechy. Podróżuje z nimi młoda, milcząca dziewczyna. Jeśli przyjrzeć się dokładnie, na jej głowie dostrzeżemy niewielką ozdobę przypominającą koronę. Jeśli przyjrzymy się jeszcze dokładniej, stwierdzimy, że to co początkowo wzięliśmy za ozdobę, wcale ozdobą nie jest – to sprytne urządzenie, które ma czynić noszącą je osobę w pełni podatną na wykonywanie rozkazów i wykluczającą wszelki sprzeciw. Domyślamy się więc, że dziewczyna milczy, gdyż urządzenie nie pozwala jej na swobodne myślenie.

Nie milczą jednak żołnierze, z których paplaniny możemy dowiedzieć się wielu ciekawych informacji. Nie przejmując się tym, że ktokolwiek mógłby podsłuchać ich rozmowę, radośnie plotkują zarówno na temat swojej dziwnej misji – odnalezienia w głębokich kopalniach Narshee Espera – jak również na temat swojej towarzyszki. A jest o czym plotkować! Dziewczyna podobno jest pod stałą kontrolą dlatego, że w przeciągu zaledwie kilku sekund zabiła kilkudziesięciu, świetnie wyszkolonych żołnierzy!

Drużyna dociera wreszcie do celu swojej podróży. Jednak mieszkańcy Narshee nie są zachwyceni wizytą swoich "sprzymierzeńców" z Imperium – w mieście dochodzi do walk, w wyniku których ginie większość jego obrońców. Wicks i Wedge, tak bowiem nazywa się dwóch wojaków, postanawiają wykonać główną część swoich rozkazów i zejść do kopalni w poszukiwaniu Espera. Na ich drodze staje jednak niespodziewane niebezpieczeństwo – tajemniczy potwór, który natychmiast zabija żołnierzy, a towarzyszącą im dziewczynę pozbawia świadomości...

Tak zaczyna się nasza kilkudziesięciogodzinna przygoda w świecie "Final Fantasy VI", którą pamięta się jeszcze na długo po zakończeniu zabawy. Cóż takiego wyróżnia tą grę na tle innych? Przede wszystkim fabuła i bohaterowie: przy pierwszym podejściu do gry jest ona naprawdę zaskakująca, z nagłymi zwrotami akcji, pojawiającymi się znikąd dawno niewidzianymi członkami rodzin i rozbudowanymi biografiami bohaterów. Tutaj każdy z czternastu (!) grywalnych bohaterów (nie licząc tych, których kontrolujemy tylko przejściowo) ma własną historię, rozpisaną na questy, z których wykonanie każdego trwa tak naprawdę tyle, ile dziś ukończenie większości dużych gier. I których tak naprawdę nie możemy w większości pominąć, gdyż stanowią integralną część historii, a scenarzyści "zmuszają" nas do ich wykonania, tak kierując opowieścią - rozdzielając i na nowo krzyżując ścieżki naszych postaci, wprowadzając nowe i uśmiercając stare – abyśmy ciągle mieli pod naszą komendą nowych bohaterów, z nowymi problemami do rozwiązania.

Po drugie, gra wyróżna się dynamicznym trybem walki (tutaj czasami naprawdę zapomina się, że bitwy toczą się w "turach") oraz rozbudowanym – jak na grę jRPG – systemem rozwoju postaci, w którym każdą z naszych postaci możemy tak naprawdę nauczyć używania każdego typu magii i dowolnego zaklęcia (choć są oczywiście bohaterowie bardziej do tego predysponowani, niż inni). Do tego dochodzi możliwość modyfikowania umiejętności naszych podopiecznych przy użyciu przedmiotów dodatkowych, no i zbiór elitarnych, zarezerwowanych tylko dla jednej postaci, umiejętności specjalnych.

Gra posiada doskonale wyważony poziom trudności: z jednej strony nigdy nie jest tutaj zbyt łatwo, z drugiej jednak – jeśli tylko nie będziemy uciekać od kolejnych walk i skrupulatnie pokonywać wszystko co stanie na naszej drodze – zabawa będzie trzymała poziom trudności oscylujący tylko nieznacznie powyżej naszych możliwości, stanowiąc wyzwanie, acz nie frustrując. No, może poza kilkoma przeciwnikami dodatkowymi, z którymi nie musimy walczyć (Doomgaze!) i którzy, tradycyjnie dla serii, są silniejsi od ostatniego bossa.

Kolejnym atutem szóstego "Finala" jest jego rozbudowanie: w tej grze zawsze jest co robić. Pod koniec gry, gdy tak naprawdę tylko ode mnie zależało kiedy uderzę na twierdzę ostatniego przeciwnika, przez dobre piętnaście godzin odwlekałem zakończenie zabawy, polując na unikalne przedmioty (które były już zupełnie nieprzydatne), siedem "nadprogramowych" i diabelsko ciężkich do ubicia smoków, czy po prostu zwiedzając ten urzekający świat.

"Final Fantasy VI" to dziś gra nieco zapomniana, znajdująca się w cieniu swojej wielkiej następczyni na konsolę PSX. A niesłusznie, gdyż jest to wiele godzin zabawy na najwyższym poziomie. Jeśli szukacie czegoś ciekawego na Święta, albo po prostu chcecie odświeżyć wspomnienia, to bez wahania sięgnijcie po ten tytuł - na pewno się nie rozczarujecie!

Strider
18 grudnia 2011 - 11:28