2011 rok był w moim przypadku inny niż ten tysięcy innych graczy. Nie zagrałem w Battlefielda, Skyrima, Dark Souls ani inny wielki hit wydany w ostatnich miesiącach. Teoretycznie taką opcję miałem, ale różne czynniki sprawiły, że w końcu spędziłem te kilkadziesiąt tygodni głównie przy grach na PlayStation 2 i inne konsole poprzedniej generacji. Stąd też lista podsumowująca ten rok będzie inna niż typowe top 10.
Najlepszy moment w multiplayerze:
Starałem się wybrać jeden konkretny, ale ostatecznie nie dało się tego zrobić. Dwie sytuacje najbardziej zapadły mi w pamięć i zasługują w równym stopniu na wyróżnienie. Brat dorwał najnowsze Mortal Kombat i nie mogło zabraknąć kilkunastu pojedynków w trybie versus. Wybór padł oczywiście na walki tagowe, które prezentują się znacznie bardziej efektownie i ciekawie od zwykłych starć jeden na jednego. Podczas kilku pojedynków, mimo niewielkiego doświadczenia, udało nam się stworzyć na ekranie naprawdę niesamowite akcje. Dynamiczne zmiany herosów, bloki, uniki, kombinacje i countery wraz z wysokim tempem walki sprawiły, że wyglądało to wszystko niesamowicie i zapierało dech w piersiach. Drugi przypadek to Red Card Soccer i mecz rozegrany ze znajomym. On po raz drugi bodajże obcował z tym tytułem, ja bawiłem się piłką od dłuższego czasu. Mimo to fantastycznego starcia RPA-Polska długo nie zapomnę. Syndrom „szczęścia początkującego” w najlepszym wydaniu. Za niesamowite emocje, gdy Krzynówek zapewnił mi dogrywkę oraz rozczarowanie, gdy Dudek puścił szmatę w 112 minucie, Red Card dostaje laurkę. Ubaw był ogromny.
Największe rozczarowanie podczas zabawy:
Do zakupu Conflict Desert Storm na PS2 przekonał mnie m.in. tryb kampanii na podzielonym ekranie. Zachęcony zasiadłem do konsoli z bratem, aby sprawdzić jak to wygląda w akcji. Dwadzieścia klatek animacji na sekundę, dorysowujące się otoczenie i obrzydliwa grafika szybko wybiły nam pomysł, aby spędzić kilka godzin w ten sposób. Pozostała mi zabawa w singlu, też nie do końca genialna.
Największe obawy miałem:
Przed rozpoczęciem gry w Splinter Cell. Tak jak wspominałem już na gameplay.pl wcześniej, skradanki bez dopracowanej sztucznej inteligencji i czytelnej oprawy mogą być trudne do przełknięcia. Okazało się jednak, że Sam Fisher utrzymał formę i bawił mnie jak te tysiące fanów przy premierze w 2002 roku. To już prawie dekada, niesamowite.
Zagrałbym:
W NBA 2K12. Wiem, że hitów wydano w ostatnich miesiącach ogromną ilość, ale akurat najbardziej miałbym ochotę po raz pierwszy od dekady wrócić na wirtualne parkiety najlepszej ligi koszykarskiej świata. Możliwość stworzenia własnej drużyny marzeń i poprowadzenia jej do sukcesów? Ah, fantastyczna wizja. A czytając i widząc jak kolejne części są dopieszczane przez autorów i wysoko oceniane przez recenzentów i graczy nie wątpię, że bawiłbym się znakomicie.
Nie zagrałbym:
W remake’i gier Capcomu wydane na PlayStation Store. Code Veronica? Wystarczą mi średnie wspomnienia sprzed kilkunastu miesięcy i nie mam zamiaru odświeżać sobie czegoś, co autorzy wydali bez jakiegokolwiek nakładu pracy. Capcom zrobi to samo co z Resident Evil 1 na GameCube i chętnie zainwestuję swoje pieniądze, aby znowu spotkać się z chorym rodzeństwem Ashfordów. A z gier, które mam na półce w domu, dziękuje za Wreckless. Kiedyś najpiękniejsza gra na pierwszego Xboxa, dzisiaj trudny do przełknięcia koszmarek z dziwnym systemem zabawy. Odłożyłem i nie planuję uruchamiać ponownie.
Zabrakło czasu:
Chciałbym zagrać w Football Managera, zbudować swój zespół, zobaczyć jak wiele się zmieniło od czasu FM2010. Nie mam jednak tyle czasu, aby przez kilkanaście godzin nauczyć się drużyny, opracować taktykę, poznać skład, a potem regularnie rozgrywać sezony. Niestety. Pamiętając długie godziny spędzone z najniższą dostępną ligą angielską i wyszukiwanie talentów oraz ratowanie budżetu klubu Vauxhall Motors chętnie wróciłbym do tamtych dni. Na razie to jednak niewykonalne.
Najtrudniejszy moment:
Ostatni boss w 187 Ride or Die. Przyznaję, że nie ukończyłem przez niego gry. Aby w ogóle zmierzyć się z uzbrojonym w rakietnicę bossem, który sprząta nas jednym atakiem trzeba wyeliminować kilku jego pomagierów. Nie jest to trudne, ale czasochłonne. Próbowałem kilkanaście razy załatwić skubańca, ale zawsze jakaś rakieta mnie dosięgła. Do dzisiaj twierdzę, że to jeden z najgorszych pomysłów na ostatniego szefa w historii. I jednocześnie mój najtrudniejszy przeciwnik AD 2011.
Niezrealizowany plan:
Aby poświęcić trochę czasu produkcjom indie i innym genialnym tworom mniejszych studiów deweloperskich, które rozpowszechniają swoje dzieła przez sieć. Ostatecznie zająłem swój wolny czas przeznaczony na granie workiem zaległości. Na razie nie zanosi się na to, aby w przyszłym roku coś się w tej kwestii zmieniło. Niewykluczone więc, że ten punkt w kolejnym takim podsumowaniu po prostu przekopiuje.
Tak w skrócie mogę podsumować swój gamingowy 2011 rok. Jeśli chcecie to zapraszam do dzielenia się swoimi spostrzeżeniami w podobny sposób. Wszystkiego dobrego!