Kickstarter – wykop kota w worku! - K. Skuza - 26 marca 2012

Kickstarter – wykop kota w worku!

Mam pewne wątpliwości co do działalności serwisu Kickstarter. Owszem, idea przyświecająca temu przedsięwzięciu jest szczytna, ale sposób w jaki fani/gracze/hobbyści są nakłaniani do inwestowania swoich pieniędzy… cóż, odrobinę kontrowersyjny. Czy warto wyłożyć kasę na stół po kilku obietnicach, szkicowi prototypu gry i kilku zabawnych filmikach?

Warto na wstępie zaznaczyć, że serwis Kickstarter działa już od około czterech lat. Zajmuje się oczywiście promowaniem artystów i ich dzieł, a konkretniej – finansowaniem projektów, prototypów, czy występów. W rachubę wchodzą nie tylko gry wideo, ale również: wernisaże fotograficzne, wydanie komiksu, zorganizowanie występu tanecznego, sztuki teatralnej, nakręcenie filmu, skonstruowanie zabawki dla dzieci i nie tylko! Widać po zdjęciach, filmikach i opisach, że artyści są naprawdę płodni, kreatywni i – co jest poniekąd domeną Kickstartera – zabawni.

Dlatego zwykle bez problemów, nie tylko Timowi Schaferowi, przychodzi twórcom nakłonienie szerszej publiczności do sfinansowania ich przeróżnych wizji. I gdybyśmy pod lupą przyglądali się po kolei każdemu projektowi, moglibyśmy stronniczo, subiektywnie stwierdzić, które są super, a które do kosza. Nie to jednak budzi moje „ale”. Przecież nie ma żadnego obowiązku wykładania w ciemno pieniędzy na dane przedsięwzięcie. Kto chce – płaci, kto nie – niczego nie musi. I to jest fair.

Osobiście nie mam problemu z finansowaniem np. wernisaży fotografów czy malarzy. Zanim przeleję dowolną kwotę pieniędzy na konto artysty – najpierw mogę przeglądnąć jego dzieła w formie .jpg. Jeśli mi się spodobają, albo przynajmniej uznam, że delikwent ma potencjał/talent, który mógłby się zmarnować – wtedy wystukuję kwotę, przelewam, jestem rad, że pomogłem. Z muzyką podobnie – przesłucham część utworów (lub nawet wszystkie, jeśli autor je udostępni), ocenię, zadecyduję. Przyczepiłbym się jednak do gier wideo, bo one nas-graczy najbardziej interesują i intrygują.

To ile ciasteczek możesz przeznaczyć na moje fantasmagorie?

Choć wciąż podkreślam, że idea Kickstartera jest oryginalna i niewątpliwie służy wielu domorosłym twórcom, to obawiam się „przefinansowania” niektórych projektów, albo powodzi nowych prototypów, niekoniecznie wartych uwagi i pieniędzy. My, jako potencjalni inwestorzy-gracze dostajemy do rąk m.in.: szkic fabuły i/lub rozgrywki gry, trailer (czasem z żywymi aktorami, nie pokazujący ani jednej sceny z gry[!]), kilka gadżetów na zachętę (plakat z autografami twórców, łał) i filmików prezentujących zespół (np. oprowadzenie po małym studiu deweloperów), a wreszcie – lista płac, tzn. gdzie Cię umieścimy, gdy nam zapłacisz od 1$ do 10000$?. I to ostatnie chyba kusi najbardziej – któż nie chciałby zawiesić własnego portretu w studiu twórców, albo widnieć w napisach końcowych świetnej gry? Ale zaraz, zaraz… a co, jeśli gra okaże się kompletną klapą? I dlaczego można przekroczyć założony limit finansowania projektu? Jaki wpływ (poza dyskusją, niekoniecznie konstruktywną) będzie miał mój głos podczas tworzenia gry? Co jeśli ostateczny wygląd gry kompletnie nie będzie przypominać początkowej fazy projektu?

Pytań jest sporo, odpowiedzi są, ale raczej niekompletne. Jeśli zbierzemy więcej pieniędzy niż potrzebujemy na zrealizowanie projektu – gra będzie miała więcej kontentu. Acha, fajnie. Więc przelaliśmy wam dziesięć razy więcej pieniędzy niż potrzebowaliście. To co? Mamy się spodziewać dziesięciokrotności założonego kontentu? Wydacie grę za xx lat, niczym Diablo III? Z ciut innej beczki: stacja dokująca do iPhone’a zebrała prawie 1500000$, a potrzebowała DWADZIEŚCIA razy mniej gotówki – co zrobić z zielonymi? Tu akurat konstruktorzy sobie poradzili – po prostu im więcej kasy włożyliśmy w inwestycję, tym więcej sztuk produktu dostaniemy. OK, ale co z grami? Czy naprawdę potrzebuję super dużego pudełka retro? Do tego 30-godzinnego filmu zza kulis powstawania gry, breloczki, naklejki, i „czynione honory”, czyli np. podpis na ścianie w studiu deweloperów? Nie wiem, czy ta gra jest warta świeczki, w przenośni i rzeczywistości. Poza tym już boję się bojkotów na forach twórców – przecież gracze uwielbiają prześcigać się (czego za przykład macie wpis, który właśnie czytacie) w swoich „racjach”, kto ma większą, lepszą, prawdziwszą, etc. Może dojść do jednej wielkiej kłótni, która prawdopodobnie i tak odbiegnie od powstającego projektu – czyli tego, na co sami zainteresowani wyłożyli pieniądze. W skrócie? Płaćmy za kłótnie!!! E, to już chyba lepiej obejrzeć pamiętniki z wakacji lub inne trudne sprawy – to jest za darmo, równie śmieszne. Wyobraźmy sobie, że zgodziliśmy się dorzucić cegiełkę do szkicu teoretycznie fajnej gry, a wyszła – klapa. Popatrzcie teraz na otwarte batalie w imię „lepszego” (cokolwiek to znaczy) zakończenia Mass Effect 3. I co? Chyba się gracze-inwestorzy pozabijają, albo przynajmniej ruszą z pochodniami na studio deweloperów, którzy wypuszczą jakąś kaszankę. Ewentualnie narobią tyle czarnego PRu i hype’u w sieci, że… o grze będzie się mówiło więcej niż o Dodzie, co ostatecznie wyjdzie jej na dobre (grze oczywiście, nie blondynce).

Wracając raz jeszcze do pieniędzy – wiem, to drażliwy temat, ale muszę coś jeszcze dopowiedzieć. Wydaje mi się, że skoro idea jest szczytna, a cel uświęca środki, i chodzi nam cały czas o finansowanie niszowych artystów, którzy niekoniecznie chcą porwać się z motyką na słońce i nie chcą wypuścić produkcji AAA – to może zostańmy przy minimalnej kwocie dofinansowania? Potrzebujecie 50000$? OK, ale jak uzbieracie, zamykamy drzwi do waszego konta, dajmy innym szansę. A nuż nadwyżka tej kwoty mogłaby uratować inny zespół, mniej rozpoznawalny, a z ambicjami równie wielkimi, o ile nie przerastającymi pomysły znanych twarzy?

Powtarzam: chcesz płacić – puść przelew. Nie masz ochoty – niczego nie musisz. Tak czy siak – proszę, miej wątpliwość.

stay hungry, stay foolish

K. Skuza
26 marca 2012 - 09:49