Ultra Hard, Legendary, Nightmare, Insane - jak zwał tak zwał. Przed rozpoczęciem właściwej rozgrywki w większości współczesnych tytułów stajemy przed niełatwym wyborem poziomu trudności. Tajemnicą poliszynela jest to, że kiedyś na ogół gry były bardziej wymagające i nawet poziom Normal potrafił sprawić problemy niejednemu graczowi. Teraz czasy się zmieniły, nowe produkcje przechodzą się same, achievementy wpadają na konto nawet za samo odpalenie gry, celownik sam przykleja się do przeciwnika, a zdrowie regeneruje się bez żadnych apteczek. Wiele już zostało powiedziane na ten temat i nie będę się tu tym rozwodził. Gry są prostsze niż kiedyś i tyle. Na szczęście niemal zawsze mam do dyspozycji najwyższy poziom trudności, który wybieram z pewną obawą, ale też dziką satysfakcją. Znacie to uczucie?
Jeśli tak, to śmiało można Was zaliczyć do hardkorowych graczy. Hardcore gaming jest ostatnio popularnym tematem. Dużo mówi się o tym, że branża gier video podąża w kierunku casuali i wcale nie dziwię się wydawcom, którzy mają największy wpływ na kształtowanie rynku – niedzielni gracze to w końcu bardzo duży i majętny target. Takie osoby to nie tylko użytkownicy Wii i Kinecta, wielu z nich gra przecież w Call of Duty, Fifę i inne popularne i dobre pozycje. Czasami staram się postawić w ich sytuacji i wiem z autopsji, że w życiu każdego gracza przychodzi taki moment, że normalny poziom trudności robi się… zbyt łatwy. Wtedy trochę nieśmiało i z niepewnością przechodzimy stopień wyżej. Ja na przykład, tak jak już zaznaczyłem we wstępie – lubię kiedy jest piekielnie trudno. Zdarza się, że to dla mnie naprawdę duże wyzwanie, więc pierwsze kilka godzin z grą to dla mnie rozbudowany tutorial: nauka zachowań przeciwników, czasu przeładowania broni, skuteczności wszystkich czarów, dobieranie absolutnie najlepszego sprzętu itp. Kiedy już wiem, że robię wszystko najlepiej jak się da, jestem pewien, że dam sobie radę. Czasami napotykam na sytuacje, w których po prostu zacinam się i nie mogę przejść dalej, choćby nie wiem co. Wtedy wyłączam konsolę, idę na piwo i wracam do gry dopiero następnego dnia. Największą satysfakcję sprawia mi z kolei sam finał gry. Końcowy boss ubity na najwyższym poziomie trudności w 20 minut? To się nazywa osiągnięcie.
Zastanawiam się skąd bierze się cała przyjemność z ukończenia gry na ultra hardzie. Wydaje mi się, że jest to naturalna potrzeba dowartościowania się. Moi znajomi w większości nie kończą gier, bo po prostu im się nudzą. Ja lubię ciągnąć do końca wszystko co zaczynam, choćby nie wiem jak słaba była sama gra. Świadomość, że ziomuś poddał się w połowie historii, a ja dalej ciągnę fabułę do przodu - dwa poziomy trudności wyżej - jest naprawdę satysfakcjonująca. Nie znam się na psychologii, ale jakoś tak to już jest, że im trudniejsze zadanie, tym bardziej człowiek jest zadowolony po jego ukończeniu. Tak jest na studiach, tak jest w pracy, czemu więc w grach miałoby być inaczej? A kiedy jeszcze do naszego profilu wpadnie osiągnięcie/pucharek dumnie głoszący “Finished game on the highest possible difficulty”... Wtedy można się poczuć jak prawdziwy hardkorowiec.
Są jeszcze gry trudne z natury. Od razu nasuwa mi się na myśl Super Meat Boy czy Dark Souls, ale to już temat na inny wpis. Bonusowe pytanie do czytelników: jaka była najtrudniejsza gra, w którą graliście - taka, która sprawiła Wam najwięcej kłopotów z ukończeniem?
PS. Podoba Ci się mój tekst? Polub mój profil na fejsie - fb.com/bujabloguje, każdy lajk to jeden xbox dla dzieci z Liberii.