The Gunstringer – recenzja (X360) - K. Skuza - 28 maja 2012

The Gunstringer – recenzja (X360)

K. Skuza ocenia: The Gunstringer
85

Gra, o której dziś Wam opowiem, w którą prawdopodobnie i tak nie zagracie („bo nie!”, „bo Kinect to @#$%”), miała być drugim, lepszym „rzutem na taśmę” produkcji dedykowanych sensorowi Microsoft. I rzeczywiście, oto okazało się, że Kinect sprawdza się znakomicie nie tylko jako osobisty trener fitness, czy jako domowy kurs tańca, ale także jako przeżycie interaktywnej, teatralnej przygody całym sobą, a przynajmniej za pomocą górnych partii ciała. Nie jest to gra idealna, ale jej humor, sposób prowadzenia historii, narrator i elementy zręcznościowo-platformowe to dobra recepta na smaczne ciasto. Szczególnie, że to wyrób z pieca Twisted Pixel!

Gunstringer + wendetta = boom!

Historia nie jest szczególnie skomplikowana (i w zasadzie, nie do końca jasna) – otóż nasz główny bohater został porzucony przez czwórkę „przyjaciół” na pastwę losu, tj. zakopany półtorej metra pod ziemią. Ponieważ chęć zemsty jest silniejsza od śmierci, gdy tylko podniesiemy lewą dłoń do góry, ujrzymy kościotrupa-kowboja powstającego z prochów. Tym oto wściekłym szkieletem będziemy kierować przez całą rozgrywkę, likwidując po drodze armie naszych dawnych kompanów i ich samych, jako bossów, na końcu każdego rozdziału. Co ciekawe, całość gry jest utrzymana w realiach teatralnych, tzn. wiele obiektów jest wykonanych z papieru (co nie znaczy, że taki głaz nie zrobi nam krzywdy), na nasze poczynania żywo reaguje (tak, żywa) publiczność, walki z bossami są rozgrywane na deskach teatru, a naszą postać kierujemy jak lalką – z charakterystycznym krzyżakiem i linkami, na których podwieszony jest tytułowy Gunstringer.

Oczywiście, przez całą rozgrywkę przemy do przodu, możemy strzelać nawet do krów, owiec i cywilów – za wszystko dostajemy punkty przeliczane pod koniec poziomu na medale/odznaki. Zemsta musi być słodka, a wszystko co stanie na naszej drodze, możemy ustrzelić z klasycznych, westernowych rewolwerów, czasem tylko sięgając po takie bonusy jak miotacz płomieni, czy miecz oburęczny. Kierowanie bohaterem ograniczone jest do skrętów w lewo, w prawo, podskoków, i oczywiście zmyślnych ataków. Dla mnie to nie wada, że w pewnym stopniu biegniemy, uciekamy, jeździmy konno, czy nawet latamy i spadamy po pewnym, ograniczonym torze. Dzięki temu rozgrywka jest bardziej dynamiczna i nie pozwala nam się ani nudzić, ani ewentualnie przypadkowo zgubić. Perspektywa kamery bywa zmienna, tak samo jak sposób kierowania postacią. Gdy przemy naprzód przez cuda architektoniczne a’la Mur Chiński – wówczas widzimy Gunstringera zza pleców; gdy przebijamy się przez zastępy szalonych kowbojów, chowamy się za skałami i skrzynkami, niczym Marcus Fenix w Gears of War; czasem jednak musimy uciekać przed np. lawiną kamieni, wtedy oglądamy bohatera od przodu; zaś w elementach platformowych akcję podziwiamy klasycznie, od boku.

Tak wyglądają walki z bossami

Zróżnicowane etapy, scenerie, dynamiczna rozgrywka, walki z bossami – wszystkie te elementy sprawiają, że bawimy się świetnie w kowboja (gdy strzelamy, najpierw celujemy w dane miejsce ręką, a później odrzucamy ją do tyłu, jak w dzieciństwie), mimo że to historia o zemście. Dodatkowego smaczku dorzucają twórcy. Jeśli nigdy nie graliście w produkcje studia Twisted Pixel, koniecznie nadróbcie zaległości, choćby jednym tytułem. W The Gunstringer wszystkie lokacje, efekty i postacie są przerysowane. Gra czerpie garściami motywy z poważnych westernów czy filmów dalekiego wschodu i lepi z gliny karykatury. Ukazuje np. kowbojów jako zwykłych chłopów z salonu, czyli ochlej mordy; a wojowników ninja i samurajów jako gości, którzy wydają dużo odgłosów, dużo skaczą, ale zanim zaatakują – zginą marnie. Jeden z bossów to mistrz wschodnich sztuk  walki, który atakuje nas… swoją brodą; a jedna diwa, którą również mamy na celowniku, ma większe piersi od własnej głowy. Warto w tym miejscu również dodać, że kilka smaczków w grze (np. kaczki żywo wyjęte z kultowego Duck Hunt [gdy je ustrzelimy, spadają identycznie jak w oryginale]) to mrugnięcie okiem w stronę widza i hołd złożony klasyce gier wideo. Miło!

Pojedynek z papierowym, chińskim smokiem

Jedyną więc poważną postacią w grze jest The Gunstringer, którego nawet wy możecie się przestraszyć w pewnym momencie gry (notabene, zakończenie jest genialne, Mass Effect 3 może się schować!). Ponadto narrator, niskim głosem, komentuje na bieżąco nasze poczynania, opisując to, co dzieje się na ekranie i wczuwając się w emocje głównego bohatera. Muzyka również idealnie wpasowuje się w klimat gry – czas umilają westernowe, gitarowe dźwięki, czy dalekowschodnie melodie. Gra ma jednak kilka mniejszych wad – jedną z nich jest długość rozgrywki, którą możemy zgrabnie zamknąć w ok. 3 godzinach, a metodą prób i błędów, w 5. Na szczęście całe mnóstwo dodatków przedłuża rozgrywkę o drugie tyle zabawy, m.in. za pomocą trybu Hardcore (który nie jest aż tak trudny jak brzmi). Łyżką dziegciu jest też niekiedy chrupiąca animacja, głównie podczas przepływu promem w górę rzeki, oraz niekiedy nieprecyzyjne interpretowanie naszych ruchów, ale to już bolączka Kinekta, na szczęście mała i rzadka.

Komu mogę z ręką na sercu polecić przygody umarłego Gunstringera? Każdemu, serio. Co prawda gra jest przeznaczona dla ludzi powyżej 12. roku życia, bo jest niekiedy brutalna i obsceniczna, więc nie dawajcie jej swoim najmłodszym pociechom. Poza tym, bierzcie w ciemno! Nie dość, że można grać na siedząco, w co-opie dostajemy dodatkowy celownik, a jako gratis Fruit Ninja Kinect (plus za darmo do ściągnięcia z sieci poziom, który nabija się z gatunku Sci-Fi), grzechem byłoby tej gry nie poznać. Szczególnie, że to dotąd jedna z najlepszych gier na Kinekta!

Spływ po rzece na człowieku-krokodylu, hm... Twisted Pixel!

PLUSY:

+ humor!

+ zróżnicowana rozgrywka

+ oprawa audio-wizualno-teatralna

+ to nie banalna mini-gierka

+ dodatki (motywacja do New Game+)

MINUSY:

- czasem animacja „chrupie”

- Kinect niekiedy się myli

- odrobinę za krótka

K. Skuza
28 maja 2012 - 09:38