Zmusiliśmy do płaczu Grażynę Żarko. A raczej aktorkę, która wcieliła się w tą postać. Postać kontrowersyjną i całkowicie fikcyjną. Niestety, to, że mamy do czynienia ze świadomym tworem nie było jasne dla wszystkich. „Ofiarami” eksperymentu padły tysiące użytkowników i użytkowniczek sieci oraz znani, poważni, pewni siebie i wygadani vlogerzy. Pani Grażyna, grana przez emerytowaną nauczycielkę Annę Lisak, w dwa miesiące stała się wrogiem numer jeden w polskim Internecie.
Jak zakończyła się ta brawurowa kariera? Zaskakująco emocjonalnym, chyba prawdziwym, dokumentem podejmującym dwie kwestie. To, że pokłady nienawiści w Internecie są olbrzymie, a ludzie cechują się łatwowiernością. Pierwszy wniosek byłby odkrywczy jakieś 20 lat temu. Drugi wydaje się ciekawy, bo wpisuje się w debatę o autentyczności, manipulacji i komercjalizacji nowych platform rozrywkowych. „Do czego posuną się ludzie, aby zdobyć kliknięcia?” – pytają twórcy Grażyny Żarko.
Jak powstał katolicki głos w Internecie
Filmów pani Grażyny było zaledwie kilkanaście. Każdy wzbudzał ogromne emocje i przyciągnął olbrzymią widownię. Postać grana przez Annę Lisak uosabiała to, czego nienawidzą Internauci. Dinozaura z innej epoki mówiącego im jak mają żyć i święcie przekonanego o swoich radykalnych poglądach.
Autentyczność osiągnięto za pomocą paru prostych zabiegów – świadomie niedoskonałej konstrukcji każdego z vlogów i ostrych wypowiedzi na drażliwe tematy. Religia i polityka, krytyka nowych form rozrywki, pouczanie, wychowywanie – a wszystko to w materiałach ewidentnie tworzonych przez kogoś, kto wychował się przed erą Internetu. Zamierzona toporność i ewidentnie prowokacyjne wypowiedzi bohaterki zaskarbiły jej wielu przeciwników, ale były też elementami, które zdradzały mistyfikację. To wszystko było przecież zbyt dobrze wyreżyserowane, żeby być prawdą.
Czołową antypostać polskiego Internetu ostatnich tygodni wymyślili i wypromowali Grzegorz Cholewa oraz Bartłomiej Szkop. Panowie znają się na swojej robocie, bo od paru lat zajmują się dekonstruowaniem Internetu za pośrednictwem wirali, kampanii reklamowych i właśnie fikcyjnych osobliwych postaci (pamiętacie Barbarę Kwarc?). Tym razem podjęli się zadania ideologicznego i szczytnego – naświetlić problem wszechobecnej przemocy słownej w sieci. W dokonaniu tego pomogła Anna Lisak, emerytowana nauczycielka, którą znaleziono w castingu. Aktorka chyba nie do końca wiedziała, w co się pakuje, bo, jak sama przyznaje w dokumencie, nie zna się komputerach. Osoby, które nie przesiadują w sieci nie mają pojęcia o poziomie nienawiści, jaki może wygenerować byle drobnostka.
Kto zrobił z siebie głupka?
Trzeba przyznać, że chociaż krótkie vlogi Grażyny Żarko były ewidentną prowokacją, zostały potraktowane całkiem serio przez tysiące ludzi. Jeszcze wczoraj wielu z nich wierzyło, że nazywając Żarko „głupią babą” robią przysługę internetowej społeczności. Dzisiaj sami są „głupkami”.
Nie będę wymieniał poszczególnych vlogerów i komentatorów, którzy w ten czy inny sposób starali się dopiec pani Żarko. Ważne jest to, że zajście pokazuje łatwowierność nie tylko odbiorców, ale też domorosłych współtwórców treści. Nabrał się nawet nasz gameplay’owy socjovloger i youtubowy szaman Rojo, który w jednym z filmów odegrał scenę „konfrontacji” z panią Grażyną (co zresztą pokazano w dokumencie). Nie trzeba było czekać długo na to, aby Patryk przeprosił i wyjaśnił stosunek do projektu. „To jest czysta socjologia w najlepszym wydaniu” – powiedział w swoim filmie.
Grażyna Żarko pokazuje, któremu vlogerowi warto zaufać i kto zastanawia się nad tym, co mówi i robi. Na tle dziesiątek materiałów z kategorii „hejtujcie ją” wyróżniają się takie osoby jak Rock, czy Maciej Budzich z blog.mediafun.pl. U nich słyszeliśmy inny przekaz: „spokojnie, to ewidentna prowokacja, ciekawe, co się za nią kryje?”. Kręcenie i publikowanie filmów na YouTube nie wymaga praktycznie żadnych zdolności (mówię o prostym vlogu, a nie dobrze zmontowanym materiale). Bardzo łatwo jest wejść w schemat przemądrzałego vlogera, który wydaje osądy z pozycji eksperta, a tak naprawdę nie ma pojęcia o niczym.
Po co nam była Grażyna Żarko?
Twórcy i promotorzy postaci emerytowanej nauczycielki, której metody wychowawcze zatrwożyły wiele osób (wystarczy wspomnieć o słynnym klęczeniu z doniczką), twierdzą, że miała ona pokazać poziom agresji, jaki istnieje w Internecie. Agresji bezkarnej, wymykającej się prawu i pozbawionej jakichkolwiek konsekwencji. Naturalnie szukanie potwierdzenia tylko tego zjawiska za pomocą eksperymentu, który wymagał sporych nakładów czasu i pewnych środków, nie miałoby wielkiego sensu. Do konkluzji brzmiącej „w Internecie czai się złość” doszliśmy wiele lat temu. Sieciowa anonimowość i bezcielesność polaryzuje opinie, jest ujściem dla frustratów, daje możliwość wypowiedzenia się wielu ludziom. Nawet tym, których zwykle nie dopuszcza się do głosu lub „moderuje”.
Wnioski i rezultaty były znane więc przed rozpoczęciem „oczyszczania Internetu ze śmieci” przez panią Żarko. Co dzieje się, gdy potraktujemy postać nie jako eksperyment quasinaukowy, ale pewnego rodzaju manifest? Całkiem zgrabnie podał to Krzysztof Gonciarz w swoim niedawnym vlogu. Jak zauważył, po ujawnieniu kulisów projektu, nastąpiło rozprężenie – okazało się, że niepotrzebnie hejtowano jej postać, bo przecież była fikcyjna. Chodzi o osoby, które czują się głupio, że obraziły aktorkę, a nie człowieka ("następnym razem upewnimy się, że to prawdziwa osoba). W Internecie zdecydowanie istnieje przyzwolenie do mieszania ludzi z błotem za to, że mają poglądy inne od przyjętych wzorców. I to miał piętnować przykład Grażyny Żarko.
Sytuacja, w której ktoś jest napastowany zawsze zasługuje na potępienie. Tym bardziej, że Internauci znajdują sobie wyjątkowo niemądre powody, lub akceptują je podążając za resztą. Przykładem najbliższym serwisowi gameplay.pl jest Rock Alone, człowiek, który z dnia na dzień stał się w oczach wielu niedojrzałych emocjonalnie odbiorców oszustem. Nigdy nie wygłaszał żadnych kontrowersyjnych treści, zawsze odnosił się do wszystkich z szacunkiem. Zawinił rzekomo tym, że postawił wiele na nową formę mówienia o grach i z czasem przeobraził ją w małą instytucję światopoglądową. Miał czelność promować swoją twórczość i zarabiać na niej. Teraz płaci za to typową cenę osoby znanej: ma wrogów, z których większość nie rozumie, za co go nienawidzi.
Internet się sprzedał
Autorzy tego socjotechnicznego eksperymentu odwołują się do popularnego w mediach i nieco populistycznego hasła: „efekty przerosły nasze najśmielsze oczekiwania”. Odzew ludzi i skala agresji wobec pani Żarko, w oczach wielu ludzi prawdziwej osoby, były wręcz niewyobrażalne. Ale czego można spodziewać się po świadomej manipulacji, która ma dokładnie do tego prowadzić? Przedsięwzięcie nie mówi nam wiele o tym jak rodzi się agresja, dlaczego tak łatwo ją akceptujemy, dokąd zmierza YouTube ze swoją obecną polityką. Zamiast tego, zwraca uwagę na problem w wyjątkowo „spektakularny sposób”, korzystając ze zgrabnych technik nawet w scenach dzisiejszego „coming outu”.
Napisałbym, że z całej sytuacji wynika co następuje: w Internecie jest coraz mniej autentyczności, a więcej kalkulacji i reżyserii. Albo inaczej: autentyczność i spontaniczność są dzisiaj tylko narzędziem, używa się ich, kiedy są potrzebne. Napisałbym, gdyby nie było to tak oczywiste. Wbrew pozorom, informacja o tym, że do sieci nie wrzuca się rzeczy tylko w celach rekreacyjno-ekspresyjnych nie dotarła jeszcze do wszystkich. Grażyna Żarko ma prosty przekaz: to, co oglądasz jest takie, a nie inne, właśnie po to, żebyś to oglądał. W tej krainie żywimy się kliknięciami, a kliknięcia nie powstają z rzeczy mądrych. Wystarczy kot, który spada z parapetu, dziewczyna mówiąca szeptem (hit ostatnich tygodni – ASMR), lub właśnie podsycanie nienawiści, pogłębianie stereotypów i karmienie się ludzkimi ułomnościami. Nie liczy się ocena, jakość, czy to, co piszą ludzie. Liczy się to, że piszą, przekazują i klikają. W takim systemie trudno będzie walczyć o wartościowe treści.
Być może moralizowanie w tej sprawie ze strony osób, które zajmują się zawodowo projektowaniem manipulacji, nie brzmi najlepiej. Nie zmienia to tego, że łzy Anny Lisak są prawdziwe. Tym samym, jej aktorskie magnum opus stało się kompletne. Oskara za to nie dostanie, ale być może pojedzie na wakacje.