Jestem zdania, że dobry dodatek nie daje więcej tego samego. Dobry dodatek powinien zmieniać zasady gry i przewracać jej świat do góry nogami, pozwalając spróbować czegoś nowego. Przy okazji Undead Nightmare Rockstar opanowało tę sztukę do perfekcji.
Tak, dalej gramy jako John Marston. Tak, dalej jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Tak, dalej dużo strzelamy i jeździmy na koniu. Jedyną i największą zmianą jest panująca dookoła zombie apokalipsa. Nieumarli powstali, a powstrzymać plagę może tylko nasz dzielny rewolwerowiec/farmer.
Chyba nie muszę mówić, że zmienia to znacznie zasady panujące na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Nie musimy już zbytnio obawiać się kul przeciwników, ale nie myślcie sobie, że zombiaki to takie zwykłe powolne mięso armatnie. Nieumarli biegają, rzucają się na nas z łapskami i zębami, a bardziej rozwinięte odmiany próbują nas staranować czy opluć glutami. Rockstar ewidentnie zainspirowało się tutaj Left 4 Dead, ale trudno się dziwić i mieć im to za złe. Znacie lepszą grę o zombiakach? Tak myślałem. Z grobów wstają również zwierzęta. Zombie koń (kombi?) staje się tylko bardziej narowisty. Zompies czy zombiś mogą dać się bardziej we znaki.
Główny wątek fabularny to swoiste „co by było, gdyby” i rozpoczyna się w momencie, gdy RDR wchodził na ostatnią prostą. Składa się na niego kilka całkiem długich misji i idąc po łebkach ukończymy Undead Nightmare w 2-3 godzinki. Ale nie warto tego robić.
Bo podobnie jak podstawka dodatek oferuje sporo pobocznych atrakcji. Możemy pomóc broniącym osad ludziom pozbyć się nieproszonych, nadgniłych gości. Schemat jest prosty: wpadamy do skupiska ludności, wybijamy zombiaki co do nogi i tubylcy mogą odetchnąć z ulgą. My też, przy okazji korzystając z punktu zapisu gry i dziękczynnej amunicji. Sielanka nie trwa jednak długo, bo za jakiś czas truposze na pewno spróbują jeszcze jednego podejścia. Możemy zapolować na mityczne stwory pokroju jednorożców, Yetiego i Czupakabry. Możemy też podjąć się ratowania zaginionych ludzi. Nuda zatem nie grozi.
Ważna jest amunicja, bo ciągle jej mało. Grając w RDR nigdy nie martwiłem się szczególnie pestkami. Tutaj miałem ich ciągły deficyt. Trzeba kombinować, oszczędzać i strzelać w łby. Z czasem odblokowujemy nowe zabawki, jak wabik na zombiaki (także w wariancie wybuchowym) czy strzelba strzelająca kawałkami nieumarłych. W czarnej godzinie przydaje się również pochodnia.
Sama fabuła pozostawia pewien niedosyt, ale jak na grę o zombiakach i tak jest niezła. Chociaż raz mamy jakąś odskocznię od wirusów, wojska i eksperymentów. Na pewno największym jej plusem są powroty znanych postaci. I to w bardzo różnych okolicznościach. Nie zdradzając za dużo – niektórzy zdążyli się troszkę rozłożyć.
Przyznam się, że nie lubię DLC. Za rzadko wnoszą coś świeżego. Gdy dostaje od twórców kilka nowych, ale bliźniaczo podobnych do tych z podstawki misji, to czuję się, delikatnie mówiąc, wykorzystany. W tym brutalnym świecie wycinających kawałki gry łotrów, którzy sprzedają je potem za niemałe sumy jest niewielu sprawiedliwych. Na pewno są wśród nich kolesie z Rockstar. Tak, jak w przypadku dodatków do GTA IV, tak i teraz warto wydać te kilkadziesiąt złotych, by jeszcze raz wskoczyć do wspaniałego świata.
Tylko pamiętajcie, że stanął on na głowie.
P.S. Modlę się, żeby GTA V dostało swoją wersję Undead Nightmare.