Od siedmiu lat Woody Allen rozbija się po Europie (z jednym sentymentalnym przystankiem w Nowym Jorku w roku 2009) i generalnie wychodzi mu to całkiem nieźle. Miło mi donieść, że wycieczka do Rzymu nie zaburzyła równowagi w taki sposób, w jaki zrobił to wyjątkowo średni film Poznasz przystojnego bruneta. Zakochani w Rzymie to zbiór historyjek lekkich, zabawnych, interesujących i zaskakująco absurdalnych. Miłośników Allena zachęcać nie trzeba. Nie-miłośników być może zachęci ten tekst?
Woody Allen to zaskakująco konsekwentny twórca, który dopiero w ostatniej dekadzie spróbował nieco bardziej namieszać w swoim filmowym portfolio. I - poza rewelacyjną Annie Hall - w zasadzie przez cały czas robi filmy dobre. Europejskość w ciekawy sposób odświeżyła neurotyczno-znerwicowane komediowe korzenie Allena, ale w Zakochanych w Rzymie bez problemu odnajdziecie charakterystyczne dla tego reżysera zagrywki. Choćby z tego powodu, że ten znowu zdecydował się pokazać także po drugiej stronie kamery (po raz pierwszy od premiery Scoop w 2006 r.). Ale to nie jest film o jego bohaterze - ten jest postacią drugo, a nawet trzecioplanową. W tym filmie najważniejsi są tytułowi zakochani w Rzymie.
A jest ich cała masa. Młody amerykański student (Eisenberg) mieszkający tam wraz z dziewczyną, jej wyzwolona koleżanka (Page), światowej sławy architekt na urlopie (Baldwin), przeciętny rzymianin z rodziną (Benigni), nowożeńcy z małej mieściny, którzy pragną rozpocząć nowe życie w stolicy, pewien przedsiębiorca pogrzebowy, którego syn zakochał się w Amerykance, córce ekscentrycznego emerytowanego faceta z branży muzycznej (Allen) i jeszcze ktoś, i jeszcze... Barwna to menażeria, która bardzo sprawnie ożywia aż 112 minut spędzone w kinie. Ta produkcja - podobnie jak Poznasz bruneta - to zbiór kilku opowieści dziejących się w jednym mieście, ale w zasadzie pod każdym względem jest od tamtego filmu lepszy (choć nie mamy tu do czynienia z arcydziełem, zdecydowanie nie).
Bohaterów da się lubić, wszystkie ewentualne dramaty i dylematy (związane z miłością, a jakże) są nakreślone lekką ręką i sprawiają wrażenie trochę nierealnych - jakby na wszystkich wpływała magiczna atmosfera Wiecznego Miasta. Szczególnie podobały mi się dwa bardzo absurdalne wątki - zdobywającego nagłą sławę Roberto Benigniego (choć rozwiązanie tej historii jest wyjątkowo mało zaskakujące) oraz obdarzonego wspaniałym, operowym głosem faceta od pogrzebów. Dodatkowy smaczek to realny-nierealny (zobaczycie) Alec Baldwin i jego rozmowy o miłości z Jessem Eisenbergiem. Z kolei Woody Allen jest tu dobrze wszystkim znanym samym sobą i też dokłada swoje do pozytywnego wizerunku miasta i historii.
Zakochani w Rzymie płyną do mety sprawnym tempem, a reżyserowi udaje się ciekawie żonglować wszystkimi wątkami (choć można nieco pogubić się w chronologii, bo jedna historia to jest jeden dzień w Rzymie, a inne trwają dni kilka, a wszystkie są wymieszane w równych proporcjach). Jest kilka okazji do śmiechu, ale też zdarzyło się tu i ówdzie, bym pomyślał o skróceniu jakiejś sceny. Ogólne wrażenie jest jednak zdecydowanie pozytywne. O północy w Paryżu jako film sprawdza się lepiej (i jest ciekawszy przez wątek podróży w czasie), ale Zakochani w Rzymie są zabawniejsi. Idealne słowo opisujące ten film, które powinno być zakazane w recenzjach, to „fajny”. Allen nakręcił fajny film i dobrze się go oglądało.
PS Jak długo będzie trwała podróż Woody'ego po Europie? Nie wiadomo, jednak trzeba trzymać kciuki, by jeszcze trochę czasu mu to zajęło, wszak nasz Kraków będzie się starał zainteresować reżysera swoimi magicznymi zakątkami i powalczy o „rolę” w jednym z kolejnych jego filmów.