Niewiele jest filmów na które czekałem w tym roku z taką niecierpliwością, jak na Meridę Waleczną. Pierwszy zwiastun filmu, jeszcze bez oficjalnego polskiego tytułu, miałem okazję obejrzeć chyba w okolicach listopada ubiegłego roku i z miejsca się w nim zakochałem: niesforna, ruda nastolatka, która z łukiem w ręku postanawia walczyć o prawo do swojej własnej ręki i wszechobecny, szkocki akcent. Spodziewałem się wypełnionej gagami "szkockiej wersji" Zaplątanych i choć już teraz mogę napisać, że efekt końcowy zupełnie rozminął się z moimi oczekiwaniami, to wyszło to filmowi tylko na dobre.
Tytułowa bohaterka to córka przywódcy jednego z klanów Szkocji. Jak na prawdziwą księżniczkę przystało, Merida pod czujnym okiem swej matki uczy się wszystkiego, co przyszła władczyni umieć powinna: geografii swojego królestwa, szycia gobelinów, dostojnego poruszania się i prawidłowego zachowania przy stole. Cały problem w tym, że nastolatce zupełnie nie w smak przesiadywanie w sali tronowej, chodzenie w ciasnych sukniach i wyważony sposób zwracania się do każdej napotkanej osoby. Zamiast tego woli kłusować na swoim kucyku Angusie po okolicznych lasach i szyć z otrzymanego od ojca łuku do każdego możliwego celu, co w oczywisty sposób znacząco rozmija się z oczekiwaniami jej matki. A gdy do tego wszystkiego wychodzi na jaw, że z woli rodziców Merida ma wkrótce wyjść za mąż, to konflikt pokoleń staje się po prostu nieuchronny...
Oprawa od początku nie pozostawia nam wątpliwości, gdzie toczy się akcja filmu. Merida Waleczna po prostu kipi odniesieniami do szkocko-celtyckiej kultury i historii, co liczy się oczywiście na plus. Cały klimat opowieści uzupełnia wpadająca w ucho celtycka muzyka, która zapewne szybko (obok soundtracku z Zaplątanych) znajdzie się na mojej YouTube'owej liście poprawiaczy nastroju. W zasadzie jedynym, do czego można się przyczepić w warstwie dźwiękowej to łatwo rozpoznawalne głosy aktorów – trochę szkoda, że mamy ich w Polsce tak mało i w co drugim filmie słyszymy te same osoby. Nie obraziłbym się również za chociaż jeden seans z napisami, bo szkockiego akcentu oryginalnych aktorów nie zastąpi nawet najlepiej przygotowany dubbing. (A zaznaczyć trzeba, że Meridzie Walecznej niewiele do niego brakuje – szczególnie urzeka głos głównej bohaterki, w którym po prostu słychać pewną... niesforność).
Pomimo swojej baśniowej oprawy (a może właśnie dzięki niej) Merida Waleczna jest historią bardzo życiową. To opowieść o problemach matki i nastoletniej córki z wzajemnym zrozumieniem się. Od pierwszych minut filmu jesteśmy świadkami tego, jak Merida w oczywisty sposób jest unieszczęśliwana przez Elinor wygórowanymi oczekiwaniami wobec córki. Ale wina, jak w życiu, nie leży tylko po jednej stronie: Merida również jest głucha na wszelkie argumenty matki, a obie są zbyt dumne i uparte, aby choćby odrobinę ustąpić tej drugiej. Jedną z najbardziej zapadających w pamięć scen filmu jest chwila, gdy Elinor i Merida ponownie przerabiają swoją ostatnią kłótnię, tłumacząc wszystko od nowa swoim Bogu ducha winnym mężowi i kucykowi. Niespodziewanie okazuje się, że gdy opadają emocje i wiemy już że zawiniliśmy, pozornie bardzo łatwo jest nam poprowadzić rozmowę tak jak należy. Niestety, wyrzuconych z siebie w gniewie słów cofnąć się nie da, a tylko od nas zależy, czy zdobędziemy się na skruchę i zdecydujemy się przeprosić urażoną przez nas osobę...
Merida Waleczna jest doskonałym wyważeniem pomiędzy humorem, akcją i rozważaniem nad problemem dorastania – jest w nim trochę strasznie (demoniczny niedźwiedź Mor'du), jest również zabawnie (scena z obcinaniem śpiącemu strażnikowi wąsów toporem przez młodszych braciszków Meridy jest po prostu mistrzowska). Z pewnością nie jest to film, w czasie którego co chwila wybuchamy śmiechem. To prawda, na naszych ustach błąka się przez cały czas uśmiech (i nie jest to bynajmniej uśmiech politowania), a po seansie wychodzimy z kina w bardzo pozytywnym nastroju, nie jest to jednak zbiór gagów i żartów, które można by wyciąć i pokazywać na wyrywki znajomym. Aby naprawdę zrozumieć magię tego filmu, Meridę Waleczną trzeba obejrzeć od początku do końca i pozwolić całemu się wciągnąć w opowiadaną historię, w której nietrudno będzie Wam odnaleźć samych siebie. Bo nie uwierzę, że nigdy nie kłóciliście się z rodzicami, którzy nie chcieli zrozumieć co naprawdę jest dla Was dobre...
Dla osób uczciwie chodzących do kina na filmy Pixara i nie ściągających na potęgę DiVix-ów z Internetu, studio przygotowało przy okazji Meridy Walecznej mały prezent: krótkometrażową animację La Luna. Niespełna 10-minutowa historia chłopca, który wraz z ojcem i dziadkiem sprząta księżyc ze spadających gwiazd jest naprawdę magiczna i choćby tylko dla niej, warto wybrać się na kinowy seans Brave! Nie wiadomo, czy Disney zdecyduje się umieścić La Lunę w wydaniu DVD Meridy Walecznej, a nikt, kto ceni sobie animacje od Pixara oraz Dreamworks nie może przejść obok niej obojętnie.