Niedawno powtórnie wybrałem się na Pandorę. Długi lot wieńczyło niemal takie samo dokowanie, wymagające mnóstwa aktualizacji portu o nazwie PC. Cóż, tak to jest z tanimi liniami – zawsze gdzieś czai się jakiś haczyk. Modliłem się tylko, by po otwarciu śluzy nie przywitała mnie wściekle zielona dżungla z gigantycznymi niebieskimi smerfami, bredzącymi coś o jakimś turoku. A może toruku? Mniejsza, bo zamiast anorektycznych cudaków ujrzałem karła z shotgunem, dzikim okrzykiem demonstrującego żądzę mordu. Uff, na szczęście trafiłem we właściwe miejsce…
IT'S GOOD TO BE HOME!
Wrażenie powrotu na stare śmieci towarzyszy w Borderlands 2 od pierwszych minut i aż do napisów końcowych nie ma co oczekiwać wielkiej rewolucji. Gearbox postawił sobie za cel wymianę trybów gruchoczących w pierwowzorze, by oddać w ręce graczy produkt kompletny. Najbardziej zawiódł mechanizm eksplorujący potencjał Pandory, globu o populacji złożonej praktycznie z samych pomyleńców, czubów i psychopatów. Brakowało questów, które pozwoliłyby zgłębić historię tego szurniętego świata i bliżej go poznać. Sequel naprawia to zaniedbanie wnosząc fabułę z prawdziwego zdarzenia – tym razem poszukiwanie kolejnego Skarbca schodzi na dalszy plan, gdyż istotniejsze jest wyprawienie do krainy wiecznie świeżych pączków niejakiego Handsome Jacka. Powód? Zdrowo nabruździł zarówno nowym bohaterom, jak i całej planecie. Od wydarzeń z oryginału minęło 5 lat. W tym czasie ów osobnik przypisał sobie dokonania Rolanda i spółki, stając na czele korporacji Hyperion i zbijając majątek na wydobyciu erydium - spadku po pradawnej, obcej cywilizacji. Megalomania pcha go jednak dalej, niż miasto usiane swoją wszechobecną podobizną niczym komórkami nowotworowymi – Jack pragnie władzy absolutnej, a tę zapewni mu zawartość kolejnego Skarbca. Doświadczenie podpowiada, że skrywa on coś naprawdę paskudnego...
HANDSOME JACK, UGLY NATURE
Historyjka z pozoru wygląda mało skomplikowanie, lecz po drodze non-stop piętrzą się kolejne trudności. Ich przyczyny należy upatrywać właśnie w Handsome Jacku, do którego gracz pała rosnącą nienawiścią dzięki nieźle pomyślanemu (choć przewidywalnemu) scenariuszowi i tanim chwytom, za to budującym wystarczającą dramaturgię. Ba, wystarczy sam początek gry, kiedy to główny bohater/bohaterowie omal przezeń nie giną - ot, takie miejscowe powitanie, coś jak girlandy z kwiatów na Hawajach. Sumarycznie Jack to postać jednoznacznie negatywna, wymagająca uciszenia. Najlepiej na wieczność. Zważywszy na liczebność jego armii żołnierzy oraz robotów, że już nie wspomnę o miejscowym „elemencie”, kroi się forsowny bieg z przeszkodami.
Na całe szczęście w bój nie idziemy sami - poza znajomymi w co-opie (ponownie łącznie do 4 osób), czasem otrzymamy pomoc od doświadczonych łowców skarbów, którzy zjedli zęby swoje i z milion cudzych na przemierzaniu Pandory wzdłuż i wszerz, gdy kilka lat temu poczuli zew bogactwa. Tak jest, moi drodzy – bohaterowie pierwszego Borderlands nie opuścili planety, znajdując na niej własny kąt. Gdyby do puli dodać ich osobiste porachunki z Handsome Jackiem, złotoustego pięknisia czekałoby kilka wyroków śmierci pod rząd, a w kolejce ustawili się jeszcze m.in. Zed (tutejszy pseudonim doktora Burskiego), Scooter (zapewianiający środki lokomocji, w tym nowy, 4-osobowy pojazd) i Claptrap, wraz ze swoimi tekstami stanowiący klasę dla samego siebie. Spotkania ze znajomymi twarzami/korpusami dodają swoje kilka groszy do poczucia domowej atmosfery i sprawiły, że Pandora przestała być fabularną wydmuszką. Rozmowy i znajdowane dzienniki wzbogacają wiedzę o burzliwych dziejach mieszkańców tej planety. Całość nie straciła ani grama klimatu z jedynki, a wręcz przeciwnie – zyskała go całe tony. Tutaj Gearbox odwalił kawał dobrej roboty.
PIMP MY CHARACTER
W sequelu diabelnie łatwo odnaleźć znamiona popularnego wśród uczniów i studentów skrótowego tandemu CTRL + C/CTRL + V. Po dokładniejszej obserwacji widać, że dostaliśmy stare, dobre Borderlands, choć z naniesionymi poprawkami na niemal każdej płaszczyźnie. I to poprawkami przemyślanymi, podążającymi w słusznym kierunku udowadniając, iż autorzy bacznie wsłuchiwali się w głos społeczności utyskującej na niedopracowane elementy. Wrażenie obcowania z Borderlands 2.0 towarzyszy już na etapie tworzenia swojej postaci, wybierając bohatera, a tym samym jego przynależność klasową. Aż bije po oczach klonowanie archetypów z jedynki: 3 facetów i 1 kobieta (Maya), która oczywiście robi za nową syrenę, tym razem dysponującą kulą energii, dającą wrogom szlaban na poruszanie się, by jednocześnie pomiziać ich jakiś żywiołem. Z kolei miejsce Bricka zajął Salvadore (gunzerker) lubujący się w mnożeniu trupów przez 2 dzięki jednoczesnemu grzaniu z pary pukawek. Pałeczkę walki z anoreksją przejął od Mordecaia Zer0 (assassin). To kawał wrednego typa, potrafiącego dosłownie zniknąć z oczu, by wbić miecz w plecy wroga. Ulepszony model Rolanda to Axton (commando). Miejska legenda głosi, że stary model wieżyczki odpicował mu sam Xzibit, więc teraz pluje ona ołowiem na wszystkie strony świata.
BADASSEM BYĆ
Bohaterowie dysponują odrębnymi drzewkami rozwoju podzielonymi na 3 segmenty, związane m.in. z konkretną bronią, taktyką walki tudzież zdolnością przetrwania nawałnicy wrażego ognia. Każdy znajdzie pożądane przez siebie cechy i umiejętności (np. zwiększającą szybkostrzelność giwery po zabójstwie), choć zdobycie naprawdę ciekawego atutu wymaga pakowania wszystkich punktów w jedno drzewko, a to z kolei jest bardzo czasochłonne z uwagi na wyraźnie wolniejsze zdobywanie expa, niż w oryginale. Listę wszystkich zadań w jedynce zamknąłem po ok. 35h, rozwijając Rolanda do ok. 36 poziomu. Tutaj potrzebowałem blisko 60h i to nawet nie dlatego, że zacząłem new game plus – kampania sequela to jest po prostu znacznie dłuższa, a przy tym lepsza, więc wskazówki kręcą się po tarczy zegara niczym śmigło samolotu. Borderlands 2 po prostu diabelnie wciąga i każdy fan oryginału znajdzie w dwójce to samo i jeszcze więcej. Z drugiej strony kontynuacja raczej nie przekona do siebie przeciwników jedynki - to nadal to samo, stare Borderlands, tylko bardziej dopracowane.
Sam rozwój ponownie wymaga pomyślunku, zaś niektóre braki uzupełniają dobrze znane modyfikatory klas (np. zwiększające obrażenia albo dodające punkty do konkretnych umiejętności) oraz relikty Erydian, które pełnią zbliżoną rolę (coś za coś – w zamian wypadło z gry szkolenie się w obsłudze konkretnych broni). Grząskie błoto na zdobywanie expa wylała również zmiana charakteru nagród za odhaczone wyzwania (np. zabij 100 rakków) – teraz to już nie bonusowe doświadczenie, a tzw. tokeny, o ułamki procent podnoszące nasz potencjał ofensywny (np. szybkostrzelność broni) oraz defensywny (skrócenie czasu ładowania tarczy). Wyzwań jest całe multum, zaś ich zaliczanie składa się na ogólny Badass Rank, niezbędny także do porównywania dorobku graczy, o czym napomknę później.
87 BILIONÓW NIESPODZIANEK
W zalewie 87 bilionów przedmiotów generowanych proceduralnie (część pierwsza zawierała ponoć 17 mln unikalnych itemów, więc to nie lada skok) każdy znajdzie wymarzony dla siebie karabin czy moduł granatów. Być może trochę mi się w tyłku poprzewracało od tego dobrobytu (wiadomo – apetyt rośnie w miarę jedzenia) i życzyłbym sobie możliwości składania broni z segmentów na wzór ostatniego, futurystycznego Ghost Recona, lecz obejdę się smakiem. Szwankuje natomiast zmofikowany interfejs ekwipunku – niezbyt wygodny i sprawiający problemy w trakcie gwałtownego scrollowania. Dziwne, że jeszcze tego nie naprawiono. Doszły mnie także słuchy o resetowaniu statystyk postaci, choć mnie na szczęście nic takiego nie spotkało. Sam loot, analogicznie jak w jedynce i hack’n’slashach, opisują barwy – od białej do pomarańczowej, czyli najwartościowszej, dającej największe bonusy. Inne nawiązanie do gier „diablowatych” to fakt, że nawet z byle zwierza może wypaść karabin… Najlepszy stuff dropią najtwardsi przeciwnicy, w tym głównie bossowie (niektórzy są dość potężni, ale też starcie da się załatwić bez wysiłku, poświęcając kilka minut). Szansę na znalezienie potężnego itemu zwiększa również granie w co-opie – im więcej ludzi, tym trudniejszych przeciwników gra postawi na drodze, ale za to lepiej nagrodzi wspólny wysiłek. Ponownie jednak walczymy pod klątwą poziomowego „wąskiego gardła”, które charakteryzowało część pierwszą – i tak przeciwnik kilka poziomów niżej pada od jednego strzału, a kilka poziomów nas przewyższający jest w zasadzie nie do ugryzienia. Ażeby gracze nie grindowali na jednostrzałowcach, ekwiwalent w XP spada na łeb aż do 1 punktu, więc szkoda marnować czas na słabeuszy – trzeba nieustanie poszukiwać nowych wyzwań.
WYBUCHOWE DZIECI PANDORY
Nowi przeciwnicy (głównie roboty, a wśród nich spawnujący kolejne jednostki Konstruktorzy) dają radę, zmuszając do kombinowania i nieustannego trzymania na podorędziu broni zadającej obrażenia od żywiołów, bo inaczej kaplica. Ogólnie sequel wydaje się trudniejszy od podstawki, zaś kosztowne respawny sieką po kieszeni. Uznanie budzą również nowe lokacje, prezentujące znacznie szerszy wachlarz klimatyczny, aniżeli jedynka – teraz zwiedzimy zarówno krainy skute lodem, jak i wulkaniczne, nieprzychylne miejscówki. Wszystkiemu towarzyszy niesamowita atmosfera, tworzona zarówno przez lokacje, niemilców, jak i naprawdę mocno szurniętych NPC-ów w rodzaju Tiny Tiny, 13-latki zbzikowanej na punkcie materiałów wybuchowych, która rozczuli serce praktycznie każdego gracza. Obstawiam, że nikt nie chciałby mieć takiej córki, ale fajnie, że podziela nasze zainteresowania w kwestii rozwałki. Tiny Tina i związane z nią questy to ikona ewolucji, jaką przeszło Borderlands – teraz zadania częstokroć odchodzą od sztampy, nawet te poboczne. Niektóre questy można rozliczyć u dwóch osób, oferujących różne nagrody, a ponadto wprowadzono zlecenia ograniczone czasowo o okrutnie wyśrubowanych limitach dla jednej osoby. Tutaj przyda się pomoc partnera, podobnie jak podczas survivalowej walki na jednej z dwóch aren. Z grubsza rzecz biorąc dobrze mieć kogoś przy sobie, albowiem wtedy rozgrywka nabiera jeszcze większego tempa (choć to akurat narzuca host, gdyż wszystko jest dopasowywane do jego poziomu), a zorientowane na współpracuję modyfikatory dające bonusy partnerom dodatkowo ją uatrakcyjniają. Sequel sugeruje jednak, że bohaterowie powinni trzymać się razem – stąd w dwójce nie znajdziecie aren do PvP. Gearbox utrzymuje, że wypadły z obiegu, gdyż korzystali z nich nieliczni, a szkoda. Na szczęście katowski topór nie dotknął pojedynków, czyli opcji wyzwania partnera tu & teraz. O tym, kto jest największym kozakiem ma z kolei świadczyć Badass Rank, lecz moim zdaniem to słaby miernik – tym bardziej, że niektóre wyzwania to kwestia zajrzenia do poradnika, by odszukać znajdźki. Ażeby jakoś się wyróżnić w tłumie gunzerkerów i syren rozbudowano customizację wyglądu postaci – teraz to już nie tylko kolory, a całe skiny (osobno głowa i reszta ciała). Posiadacze save’a z jedynki dostaną bonusowy, choć to trochę marna nagroda za bycie stałym klientem.
BRACE YOURSELVES. DLC IS COMING...
Summa summarum warto tracić czas na Borderlands 2 dla dwóch rzeczy: lootu i humoru. Obu tych rzeczy są tutaj całe tony, choć zgłębienie strony satyrycznej wymaga znajomości języka Szekspira, a także gier za sprawą obecności licznych easter eggów (m.in. z Minecrafta i Dark Souls). Ani chybi, nad tą serią krąży jakaś klątwa – jedynka dostała spolszczenie z mocnym poślizgiem, dwójka najpewniej nie otrzyma go w ogóle. Szkoda, gdyż wbrew pozorom zawiera sporo tekstu, zaś wiele żartów bazuje na grze słów oraz szerokiej znajomości słownictwa. Nawet pomimo faktu, że angielski to przecież najpopularniejszy język na świecie i obytemu z Internetem oraz grami Polakowi nie wypada go nie znać, to jednak miło byłoby szukać na półkach rodzimych sklepów dopasowanych do naszego kraju produktów. Na nerwy działa również pojawienie się Season Passa, czyli przepustki do 4 DLC z nowymi kampaniami. Wyceniono go na 30 €, czyli dla nas sporą sumkę. Poza tym pakietem niebawem ukaże się dodatek przynoszący nową klasę mechromancer, reprezentowaną przez młodą dziewczynę o imieniu Gaige. Dla mnie to nic spektakularnego, więc z przyjemnością podaruję sobie to rozszerzenie. Wydaje mi się, że w formie DLC powrócą także areny do PvP, ale co do słuszności tych przewidywań przekonam się dopiero z czasem. W sumie nikogo by to nie zdziwiło, bowiem już nie takie wałki odchodziły z DLC…
GRAFICZNI LEPSI I GORSI
Gdyby nie nowe lokacje, w tym mroźne krainy, na pierwszy rzut trudno byłoby osobie postronnej odróżnić oryginał od kontynuacji. Następca pierwszego RPS-a w historii gier zachował charakterystyczną, cel-shadingową oprawę i silnik – UE 3 – dzięki czemu nie wymaga niebotycznego sprzętu, choć w co-opie framerate spada. Świetny voice-acting i dobra muzyka nie obniżają poziomu oprawy audiowizualnej. Istnieje jednak pewien ficzer sprawiający, że sterylny, odporny na zakusy potężnej broni świat ożywa, mianowicie PhysX. Trafienia w metalowe powierzchnie generują snopy iskier, ciecze i tkaniny zachowują się realistyczniej, zaś efekty cząsteczkowe pozwalają uwierzyć, że śnieg to naprawdę śnieg, a nie jakieś białe, niezniszczalne mydło. Niestety, takie frykasy oficjalnie przeznaczono wyłącznie dla posiadaczy kart „zielonych”. Spokojnie da się bez nich żyć i czerpać z rozgrywki ogromny fun, lecz miło je widzieć na ekranie.
SEQUEL IDEALNY. I TYLKO SEQUEL
Borderlands 2 spełnia fanowskie oczekiwania jako sequel. Gearbox wygonił mole gryzące część pierwszą sprawiając, że teraz tułaczka po Pandorze jest pełnym doznaniem. Czego jednak zabrakło? Kilku drobiazgów, a przede wszystkim faktycznego powiewu świeżości – bo sztuką jest nie tylko poprawić dawne błędy, ale też wnieść coś nowego. I z tego tytułu kontynuacja otrzymuje ode mnie nieco poniżej 90%.
PLUSY:
MINUSY:
Jeśli ktoś ma ochotę śledzić mnie na Twitterze, zapraszam tutaj: https://twitter.com/guy_fawkes_gt
Zapraszam również do mojej strony na FB, gdzie zamieszczam wszystkie linki do publikowanych przeze mnie treści i ciekawostki: http://www.facebook.com/GuyFawkes88