Nowy film Tarantino i znowu mogę krzyknąć „oj rety!”. Jak go ocenić? Czy mi się podobał? Czy Quentin dalej bawi się swoimi klockami, czy może na siłę szuka kontrowersyjnych tematów, które chciałby utopić w kinie modernistycznym? Odnośnie Djagno mam nieco mieszane uczucia, bo choć przymiotnik „fajny” pasuje tu jak ulał, tak nie jestem do końca zadowolony, a przynajmniej nie podekscytowany jak kolega fsm.
W pierwszej kolejności kilka rzeczy, które były dla mnie trudne do przełknięcia. Niemile zaskoczyła mnie długość filmu. Quentin kręci raz na 3-4 lata i doskonale go rozumiem – jak już dają Ci kilkadziesiąt baniek na realizację to trzeba się wyszaleć. Ale za czasem projekcji powinien pójść także ekranowy dynamizm i dialogowy dynamit. W Django obie cechy pojawiają się jedynie w niektórych scenach, bo fabuła lubi rozwijać się wolniej niż przeciętne, afrykańskie państwo. Wymiany zdań są zgodne z tarantinowskim standardem, zanim bohaterowie przejdą do rzeczy muszą najpierw nawijać makaron na uszy, gadając o dupie Maryni i mało znaczących kwestiach. Ale kiedy już dochodzi do słownego mięsa to jest ono po prostu troszkę rozczarowujące. Paradoksalnie Quentinowi wyszły najlepiej pojedyncze, krótkie odzywki, wśród których królują te 2 linijki:
- I count six bullets, nigga!
- I count two guns, nigga!
Wada numer dwa – Jamie Foxx jako Django nie jest fajny. To spora strata dla filmu, bałem się wyboru tego aktora i moje obawy okazały się słuszne. Foxx jest absolutnym drewnem i gdyby nie pewna ręka Quentina w prowadzeniu postaci, główny bohater zanudzałby pustym spojrzeniem w kierunku oka kamery. Niezrozumiałe są również dla mnie zachwyty nad Di Caprio oraz (zwłaszcza) Waltzem. Austriak jedzie na schemacie wyjętym z Bękartów wojny, cwaniakuje ile się da, w wielu scenach można wręcz wyczekiwać kultowego "Bingo!!!" w wykonaniu Hansa Landy. Postać Shultza będzie mi się bardziej kojarzyć z przyczepionym do wozu ząbkiem na sprężynie, aniżeli tekstami czy zachowaniem. Leo wypada nieco lepiej, ale jest to również wynik doboru scen i dominacji nad innymi aktorami. Niekwestionowaną gwiazdą jak dla mnie jest Samuel L. Jackson w roli zdziadziałego wazeliniarza-kamerdynera na plantacji Calvina Candie.
Dodam, że dołożenie ostatniego aktu nie wpłynęło pozytywnie na mój odbiór całośći. W Django mamy do czynienia z westernową kulminacją na ekstra poziomie, oczywiście w prześmiewczym, brutalnym stylu charakterystycznym dla QT. Po tym wydarzeniu reżyser postanawia nieco przekręcić fabułę stawiając bohatera w niezręcznej sytuacji. I budowanie napięcia zaczyna się właściwie od nowa, co tylko potęguje uczucie dłużyzny, bo to co dzieje się w ostatnich minutach, można było spokojnie zmieścić wcześniej.
Wystarczy już tego narzekania, bo pomimo kilku upierdliwych wad Django jest obrazem bardzo filmowym, luzackim, czarnym, momentami całkiem zabawnym i czarującym (klimatem). Trzeba też oddać Tarantino, że w kwestii tematu niewolnictwa nie bał się dodać do quasiwesternowego chilloutu sporej ilości powagi. To chyba też najbardziej dramatyczny film w jego karierze, z pełną i całkiem dobrze nakreśloną transformacją głównego bohatera (i gdyby nie ten Foxx...). Przed premierą pojawiły się także negatywne opinie odnośnie soundtracku. Zupełnie się z nimi nie zgadzam – muzyka dobrana jest wyśmienicie, a rapowe kawałki dodają typowego dla produkcji Tarantino modernistycznego smaczku.
U Quentina kocham też wszelaką przewrotność i zabawę konwencją. Django już na fundamentach fabularnych zaskakuje skutecznym szafowaniem pomysłów na poziomie Bękartów wojny. Tam żydowskie komando zabijało nazistów, tu z kolei czarnoskóry kowboj-rewolwerowiec urządza sobie rzeź białych. Tarantino nie ubiera płaszcza z napisem „poprawność polityczna”, idzie na całość, ale zachowuje przy tym stosowny umiar i rasizm jest dla niego pretekstem do sprezentowania widzom jednej z najśmieszniejszych scen w filmie (kto widział worki, ten wie o co chodzi;)). Spajku Li - zluzuj poślady.
Podsumowując, Django (bez D!) to kawał fajowskiej rozrywki, mieszającej kilka stylów z ładnym wykonaniem. Nie jest to dla mnie najlepszy obraz w dorobku tego reżysera, bo historia momentami nuży, a długość (bite 160 minut) odczuwa się w miejscu zwanym potocznie „dupą”. Ale kiedy trzeba – historia zrzuca na twój mózg napalm. Ode mnie mocna siódemeczka z malutkim plusikiem. Mogło być lepiej, ale to wciąż klasyczny Tarantino. Takie filmy powinny pojawiać się przynajmniej raz w miesiącu.
OCENA 7+/10