Blood – esencja staroszkolnego FPS-a esencja gier wideo - Pita - 1 marca 2013

Blood – esencja staroszkolnego FPS-a, esencja gier wideo

Blood to dla mnie gra wyjątkowa. Nie, nie z sentymentu, bo poznałem ją dopiero po jej premierze na GOG.com. Również nie z przywiązania do gatunku z lat młodzieńczych, ponieważ jako gracz zaczynałem na konsolach. Blood jest wyjątkowy bo takich tytułów po prostu już nie ma. Mrocznych, zabawnych, ogromnych i magicznych.

One Unit Whole Blood, bo tak naprawdę jego dotyczy ta recenzja, jest rozszerzoną wersją słynnego Blooda. W zestawie dostajemy podstawową wersję oraz dwa mission-packi, oferujące nowe misje oraz nowe typy uzbrojenia i alternatywny strzał. W istocie daje nam to 6 dużych epizodów, 5 poziomów trudności, kilkadziesiąt etapów, z których kilka jest ukrytych. Sporo, chociaż w momencie wydania takie były standardy – a przypomnijmy sobie, że istniały tak świetne rzeczy jak mission-packi do Duke 3D zawierające kilkaset map (tak!).

Ale nie o tym. Ważniejsze w czym tkwi sedno Blood.

I Live Again!

Mroczna historia, wkurzony bohater, morze krwi – fabuła to klasyczne revenge story. Caleb, bohater gry, jest powstającym z martwych mścicielem, zdradzonym przez swojego Boga i opiekuna, przez istotę, której służył przez lata wraz ze swoimi przyjaciółmi. Teraz, wychodząc z grobu pragnie zgładzić tego, który zabrał mu wszystko.

Chociaż fabuła zawiera wszelkie elementy typowe dla literatury i filmy klasy B, chociaż jest mocno pulpowa to siła Blooda tkwi w tej właśnie prostocie. Caleb cytuje The Crow, Biblie, bohaterów filmów, literatury i komiksu. Na swojej drodze znajduje co chwila nawiązania do szeroko pojętej popkultury, zazwyczaj nad podziw dobrze wkomponowane. Duke Nukem 3D był hołdem dla kina akcji. Shadow Warriors – filmów walki z Azji. Blood jest hołdem dla horroru, który jednak wydaje się sięgać trochę głębiej niż dwie poprzednie gry.

I chociaż owe nawiązania do szeroko pojętej pop-kultury tak mocno obecne w Blood, nie czynią go specjalnym dziełem, ani nie tworzą nowej jakości to takie kulturowe puszczanie oka, przypomnienie i powtórzenie czynią grę przyjemniejszą. Uśmiecham się słysząc kultowe cytaty, cieszę się znajdując easter egga i doceniam odwołania do bardziej i mniej znanych dziełek. A niektórymi wręcz interesuję się w ogóle dzięki The Blood.

Znalazł się tutaj w końcu Kruk, Evil Dead, Armia Ciemności, Lśnienie, The Way of All Flesh, Freddy K., Duke Nukem, Wizard of Oz, czy Tesla.

Klasa B w grach wideo? I tak i nie, bo chociaż nawiązania nie są przecież przesadnie ambitne, to sama gra jest wykonana doskonale i nie bawi się w umoralnianie, przesłanie, czy artyzm. Caleb nie jest dobrym, ani złym gościem – jest gościem z giwerą, który wymierza swoją sprawiedliwość swoim oprawcą, nawet jeżeli zaleje cały świat krwią niewinnych. Zdradza świat, bo świat zdradził go. Ale najważniejszy jest gameplay, prawda?

This is my boomstick!

W Blood podoba mi się dowolność zabawy – na najniższym poziomie trudności to wciąż ciekawy, wymagający shooter, na najwyższym prawdziwe piekło, cholernie trudna gra, pełna czających się wrogów. Zgodnie ze starą szkołą tworzenia shooterów etapy są rozbudowane, pełne przełączników, sekretów i zazwyczaj mocno nieliniowe. Blood posiada w moim przekonaniu jeden z najlepszych level designów w historii, w świetnych środowiskach, ze sprytnie wykonanymi zagadkami oraz ciekawie rozmieszczonymi przeciwnikami.

Generalnie łatwo jest się zgubić się, zaciąć i zdenerwować. Uwielbiam to.

Nie cierpię prowadzenia za rękę w tym gatunku, a jego przemianę uważam, za jeden z dowodów upadku pewnych segmentów rynku gier wideo. Blood jest tak dobry bo jest bezkonkurencyjny – takich gier się nie robi. A z pośród dawnych konkurentów, jedynym który dla mnie mógł się mu równać był Doom poddany licznej, modowej kuracji.

Warto dodać, że z gier wydanych na Build Engine Blood był najbardziej zaawansowany – o ile graficznie wszystkie są podobne, tak doskonale jest to widać na przykładzie etapów – są duże, wielopoziomowe, posiadają efekty których nie miały inne gry na tym silniku. Generalnie Blood wygląda do dzisiaj dobrze, ma ładne sprity, ciekawe „efekty specjalne” i ze względu na grafikę 2D wygląda znacznie, znacznie lepiej od większości gier gatunku do czasu pojawienia się Quake III/PlayStation 2.

W naszym arsenale mamy widły, pistolet na race, karabin, działo tesli, dezodorant z zapalniczką, co musi nam wystarczyć na zombie, gargulce, obrzydliwe ryby, czy duchy. Wrogów nam się nie szczędzi, a dzięki wspaniałej oprawie dźwiękowej – zapamiętujemy ich dobrze. Kultyści mają własny język, maszkary obrzydliwie syczą, wrogowie bulgocą i wprowadzają niepokój – a dodatkowo efekty płynące z otoczenia i doskonała, mroczna muzyka uzupełniają klimat gry.

W The Blood podoba mi się także to, że ile w niego bym nie grał wciąż nie widziałem jeszcze wszystkiego. Wiąże się to ze starą dobra szkołą robienia shooterów, gdzie po pierwsze: mamy dziesiątki sekretów na etapie, po drugie mamy dziesiątki easter ergów na etapie, po trzecie w zależności od wybranego przez nas poziomu trudności – jednego z naprawdę wielu – napotykamy różny układ wrogów. Jako, że brzydzę się poradnikami (taki żarcik) to wciąż nie znalazłem wszystkich sekretów, nie odkryłem każdego easter egga i nawet nie kojarzę wszystkich nawiązań kulturowych w grze. A sama struktura starych shooterów jest znacznie bardziej skupiona na zabawie – grasz, żeby grać, nie po to, żeby wygrać. Dlatego Blood miło się powtarza, miło się speedrunuje i miło się wspomina.

Victims. Aren’t we All?

Oczywiście Blood nie jest idealny. Po wielokrotnym skończeniu oficjalnych sześciu epizodów oraz iluś tam nieoficjalnych map kilka rzeczy zaczęło mi mocno doskwierać, kilka jest problemowe ze względu na datę wydania gry. Primo – ilość wrogów jest zbyt mała; po prostu w pewnym momencie znamy taktykę na każdego i nie zaskakują nas. Po drugie – przydałoby się lekko rozszerzyć arsenał choćby o rewolwery Caleba, bo mamy rewolwerowca bez rewolwerów. Po trzecie – wiadome problemy związane z wiekiem gry, czyli brak „normalnego” wyboru skończonych leveli, kilka wpadek designerskich, brak automatycznego wyboru między muzyką w midi a normalną, zero ciekawszych (poza OSTem) dodatków nawet w wersji z GOG.com. Niemniej są to szczegóły o których pisze raczej jako pasjonat, który za wszelką cenę chciałby zobaczyć kolejne epizody do tej gry; jej rozszerzoną wersję na PC i konsole; który czekał na poprawione wydanie, które miało się pojawić w tym roku. Bo Blooda uwielbiam.

Wiele shooterów FPP przeszło przez moją konsolę i Peceta. Zapamiętałem jednak nie liczne – Alien vs Predator, Quake, Duke Nukem 3D, Unreal, Halo, Tribes. Najlepiej bawiłem się jednak nie przy wielkich hitach, nawet nie przy grach Valve, ale przy serii TimeSplitters oraz One Unit Whole Blood. W zasadzie TimeSplitters oraz One Unit Whole Blood mają ze sobą sporo wspólnego – humor, czerpanie garściami z filmów klasy B, zjawiska paranormalne i nadnaturalne, bogaty arsenał, staroszkolne strzelanie i nawiązania do popkultury co krok. O ile trylogia TimeSplitters trzyma równy poziom, tak niestety Blood 2 jest całkowitą porażką, ale generalnie dla mnie sprawa jest prosta – lubisz Blooda, polubisz TS. Nie mam nic przeciwko realistycznym i, echem, epickim shooterom, jednak Blood i TimeSplitters pokazują jak wiele potencjału jest w starym, dobrym podejściu z rozwałką w tle.

Jak ważne są skomplikowane mapy.

Mocno zarysowany klimat.

I wk***iony bohater.

The Blood to krwawy, ciężki, idealnie zaprojektowany shooter, ociekający doskonałym klimatem i świetnymi rozwiązaniami. Mroczna muzyka, mroczny klimat, dziesiątki nawiązań i ciekawy, oraz ma się rozumieć mroczny, bohater to wybuchowe połączenie, którego nie sposób nie pokochać. Dla mnie Blood jest nie tylko najlepszym FPSem obok TimeSplitters 2 i 3, ale także moją ulubioną grą na PC i najlepszym, obok komiksu The Crow, revenge story jakie istnieje. Polecam z całego serca!

Pita
1 marca 2013 - 09:10