Tylko Bóg wybacza - nudna kupa / artystyczny geniusz / bardzo dziwny film (niepotrzebne skreślić) - fsm - 15 czerwca 2013

Tylko Bóg wybacza - nudna kupa / artystyczny geniusz / bardzo dziwny film (niepotrzebne skreślić)

Po rewelacyjnym Drive bez wątpienia nie byłem jedynym, który ostrzył sobie gałki oczne na seans Tylko Bóg wybacza, przyjmując za pewnik stwierdzenie, że duet Refn i Gosling nie są w stanie popełnić błędu. Z drugiej jednak strony nadal pozostaję żółtodziobem, jeśli chodzi o twórczość Nicholasa Windinga Refna, bo zarówno trylogia Pusher, jak i Bronson czy wymagająca odpowiedniego nastawienia Valhalla Rising nadal nie zostały przeze mnie obejrzane, więc Tylko Bóg wybacza okazał się dla mnie pewnego rodzaju niespodzianką. I nie do końca wiem, jak ją odebrać. Na wstępię muszę zaznaczyć trzy szalenie ważne rzeczy, które powinny zdefiniować Wasze oczekiwania względem tej produkcji... Po pierwsze: to nie jest Drive nawet w najmniejszym stopniu. Po drugie: film jest dedykowany Alejandro Jodorowsky'emu. Po trzecie: To. Jest. Niesłychanie. Powolna. Produkcja.

Ale do rzeczy. Jeśli chodzi o fabułę, to rzecz ma się dosyć prostolinijnie. Ryan Gosling prowadzi klub bokserski, a tak naprawdę jest wysoko postawionym członkiem operacji narkotykowej. Jego starszy brat Billy to narwany koleżka, który dosyć szybko zabija nieletnią prostytutkę, co ściąga na niego gniew lokalnej policji i porucznika Changa, najstraszniejszego stróża prawa po tej stronie Zatoki Bengalskiej. Billy zostaje zatłuczony na śmierć, a do Tajlandii przylatuje okropna matka braci, Crystal, i wymusza na Julianie dokonanie zemsty na mordercy (konkretna instrukcja brzmi "przynieś mi jego łeb na pieprzonej tacy"). Gdyby film zrobił Koreańczyk, dostalibyśmy solidne, krwawe kino zemsty. Gdyby zrobił go Amerykanin, byłoby podobnie, ale w przystępniejszej i bardziej prostolinijnej formie. Tymczasem film zrobił Refn.

Z racji nietuzinkowości omawianego obrazu pozwolę sobie powtórzyć zabieg, który wykorzystałem pisząc recenzję Sucker Punch. Oto trójgłos najlepiej (mam nadzieję) oddający różne możliwe interpretacje Tylko Bóg wybacza.

ARTYSTA

Nicholas Winding Refn to wizjoner, który każde swoje kolejne dzieło tworzy w myśl zasady "sztuka musi dzielić". Tylko Bóg wybacza dzieli widownię - na tych, którzy wizję reżysera ROZUMIEJĄ i tych, którzy poszli do kina oczekując srogiego mordobicia w rytm syth-popu z lat 80-tych. Ci drudzy się zawiedli, ci pierwsi - nie. Podobno pomysł na scenariusz na rodził się w głowie Refna, gdy w trudnym momencie swego życia wizualizował sobie pojedynek na pięści z Bogiem. Sroga idea, przyznacie! Tutaj Bogiem jest postać Changa, policjanta odtwarzanego przez niewzruszonego Vithayę Pansringarma. Mroczna figura trzyma w garści całe wielkie, anonimowe (a jakże!) miasto w Tajlandii i respekt czują przed nim zarówno koledzy po fachu, jak i przestępczy światek. To on jest głównym bohaterem filmu, to jego działania wpływają na pozostałych bohaterów i to z nim musi zmierzyć się jeszcze bardziej milczący niż w Drive Ryan Gosling.

Film to sztuka wizualna, ale Refn stawia na ten aspekt dużo wyraźniej, niż inni. Przygotowane z matematyczną precyzją, jadowicie kolorowe kadry to plansza. Główni bohaterowie filmu to pionki, a wszyscy inni to dekoracje (dosłownie - po chwili wyraźne staje to, że poruszają się tylko najważniejsze dla filmu postacie, cała reszta jest nieruchoma), zaś otoczenie przypomina senną marę. Mimowolnie nasuwają się skojarzenia z Gasparem Noe i jego Wkraczając w pustkę czy Davidem Lynchem tworzącym poplątane labirynty korytarzy wokół swoich bohaterów. Długa, powolna kamerowa jazda tylko pogłębia uczucie zagubienia w okrutnym świecie - nic dziwnego, że dialogów jest mało. Wystarczy spojrzeć, by wiedzieć, co się dzieje. Trzeba też oddać Refnowi szacunek za kilka humorystycznych akcentów (choć raczej w duchu "abstrakcja" i "czy naprawdę ona to powiedziała?") wymieszanych z solidną dawką okrutnej ekranowej przemocy. Tylko Bóg wybacza trwa zaledwie 90 minut, ale z racji dostojnego tempa, przerywania narracji sennymi wizjami i wyjątkowo antypatycznych postaci, wydaje się, że trwa dłużej. Bez wątpienia jest to propozycja dla koneserów, którzy Świętą Górę stawiają wyżej od takiego Transportera. Aż mi zerówki zaparowały z ekscytacji!

POŻERACZ POPCORNU (przyszedł do kina z dziewczyną uwielbiającą Goslinga)

Ale gówno. Jaki potwornie nudny film. Widziałem zwiastun, miało być ostre naparzanie, tymczasem... Ech, o kant dupy potłuc takie coś. Przez pierwsze 15 minut Gosling mówi tylko jedno słowo i a w międzyczasie paczy, idzie i znowu paczy. Dajcie spokój. I nawet nie pokazali, jak ten gliniarz odcina łapę ojcu prostytutki. Nie idźcie na to, bo będziecie smutni, mówię wam. Kamera przesuwa się z prędkością kulawego ślimaka (No i co, że ślimaki nie mają nóg? To moja metafora, odwalcie się!), Gosling w zasadzie w ogóle się nie bije, a jak już jest akcja, to też jakaś taka flegmatyczna (ale muszę przyznać, że kilka scen zrobiło wrażenie). Bohaterowie w sumie też kiepscy, nikomu nie można było kibicować, a matka Goslinga to sucz pierwszej wody. Nic dziwnego, że jej synkowie to takie męty, co musiały wyjechać z USA, bo nikt ich tam nie chciał. Tylko Bóg wybacza to doskonały punkt wyjścia dla czegoś lepszego, a nie tego przeintelektualizowanego, pustego obrazka. No bo ileż można gapić się na symetryczne kadry w korytarzach? No i ta końcówka! Och, jak mnie ona wpieniła. Nie idźcie na to. Szkoda nerwów. Lepiej pograjcie w węża na komórce.

JA

Dziwny to jest film, mówię Wam. Wiedziałem, że to nie będzie Drive, jednak kampania reklamowa całkiem skutecznie starała się mnie przekonać, że Tylko Bóg wybacza przynajmniej trochę "przydrajwuje". I w paru miejscach tak się dzieje, choć już po pierwszym kwadransie staje się jasne, że mamy do czynienia ze zdecydowanie innym filmem. Dużo bardziej artystycznym (taaaak... jeśli ktoś z Was uznał Drive za przerost formy nad treścią, to niech nie tyka Only God Forgives nawet przez tunel czasoprzestrzenny) i abstrakcyjnym. Dziwne wizje i niejednoznaczne zakończenie? O tak!

Powoli sunąca kamera, ukryte w cieniu postacie i kontrast w postaci eksplozji kolorów otoczenia, mało dialogów (a prawie połowa po tajlandzku) i wyjątkowo antypatyczni bohaterowie to klucz do przyswojenia tego filmu. Tu nie będzie widowiskowych pościgów czy scen walki (ba, prawdziwa bijatyka jest tylko jedna i do tego krótka), to taki lynchowski senny koszmar w którym snują się ludzkie cienie, a śliczna, nieruchoma facjata Goslinga ma służyć za główne danie. Podobać się może kreacja Kristin Scott Thomas jako strasznej Lady Makbet, która chce krwi i krew dostaje w prezencie od innych - to, że obaj jej synowie nie są sympatyczni (choć Gosling jako jedyny ma coś w rodzaju sumienia) wcale nie dziwi. Osobne zdanie należy się panu Pansringarmowi, który kreowany jest na przeciwnika Ryana Goslinga i wszyscy mają nadzieję na epickie starcie ich postaci... Tymczasem Pansringarm mówi mało, za to dużo robi (to on jest bohaterem najbardziej brutalnej sceny w całym filmie) i nie jestem pewien, czy to aby nie on jest głównym bohaterem tego filmu. Powiadam, dziwna sprawa.

Rzeczy, co do których nie mam wątpliwości, to świetna muzyka Cliffa Martineza i ogólna śliczność filmu (niemal każdy kadr można wydrukować i powiesić na ścianie). To wszystko jest jednak forma, a treść i sposób jej przekazania to zupełnie inna sprawa. Nie mogę nazwać Tylko Bóg wybacza złym filmem. To marketing tego filmu jest zły, bo obiecuje coś zupełnie innego... Tymczasem odpowiednie nastawienie (i wyspanie się przed seansem) może zdziałać cuda. Refn znowu hipnotyzuje i może kiedyś nabiorę ochoty na drugi seans. Nie dziwią mnie też rozbieżne opinie krytyków i widzów, oraz falt, że jedni dziennikarze w Cannes film wygwizdali, a inni zgotowali mu "stending owejszyn". Ciągle jednak nie umiem oceny zamknąć w cyferce. Dobrze to czy źle?

fsm
15 czerwca 2013 - 20:51