Karateką zainteresowałem się z dwóch oczywistych powodów : bo tytuł ten wciąż ma wielką moc i dlatego, że jest to gra, którą reklamuje Jordan Mechner (twórca oryginalnego Karateki i Prince of Persia). Choć wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerowały iż jest to pozycja bardziej mobilna niż przeznaczona na konsole to postanowiłem dać jej szansę…
I nie powiem, żebym żałował – nie zupełnie. Miałem to szczęście, że grałem na konsolach jeszcze przed wielkim boomem na 3D i oryginalna wersja Karateki, ogrywana na NES-ie (no dobra, na Pegazie) była dla mnie czymś Przełomowym. Fajna animacja, okładanie się po twarzach, kimona i zero litości – to było to. Prawie 30 lat później bardzo podobny mechanizm też stara się nas bawić, udaje mu się to jedynie połowicznie.
Karateka wypuszczony na rynek w 2013 roku to gra bardzo ładna, postaci jakie w niej ujrzymy przypominają rysunkowy świat Disneya (a zwłaszcza film Mulan), przenosząc nas do feudalnej Japonii, w której ktoś porywa księżniczkę, a my musimy swymi pięściami ją odzyskać. To tyle – do opowiedzenia tej historii nie użyto nawet jednego dialogu, a cała akcja rozpoczyna się na ścieżce, na skraju góry, którą będziemy podróżować przez jakieś 30-35 minut, by ujrzeć uwolnienie dziewczyny. I koniec. Po tym pojawi się plansza z podziękowaniami, liczbą punktów, czasem przejścia i jedyne co możemy dalej robić to spróbować zawalczyć jeszcze raz, próbując poprawić swój wynik. Ja dałem się naciągnąć na trzy razy nim mi się przejadło… nie jest to rozrywka na tyle wciągająca, by w pełni zaangażować gracza, a raczej dobrze pasująca do słuchania podcastów czy płyt (takie gry dla niektórych są w cenie, ja lubię mieć ich kilka na podorędziu).
Cała rozgrywka sprowadza się do opanowania trzech przycisków, które rytmicznie wklepujemy patrząc na reakcję naszego przeciwnika. Nie możemy poruszać się w inną stronę niż przed siebie i walczymy tylko jeden na jednego, autorzy ograniczyli nawet nasze możliwości ataku i obrony – od tego jak akcję ukazuje kamera (czy jesteśmy jej bliżej czy dalej) zależy bowiem to kto aktualnie wyprowadza ciosy. Jeśli pada na gracza to należy mieszać kopniaki (Y) i uderzenia pięścią (X), jeżeli na oponenta sterowanego przez konsolę to w odpowiednim momencie, po obserwacji jego ruchów klepiemy blok (B) i tak przechodzimy do końca gry. Nic poza tym się nie liczy.
To co jednak wygrywa to atmosfera i płynni utka animacja. Postaci sprawiają naprawdę pozytywne wrażenie, a kolorystyka gry zachęca do częstego do niej wracania (choćby w myślach), by ukoić oczy, które wielcy wydawcy kierują nam na kolejne postapokalipsy czy strzelaniny Sci-fi (w ogóle sci-fi to nowe modern warfare, tak jak modern warfare było nową drugą wojną światową dla tego gatunku). To remake przeprowadzony w formie idealnej do grania na tablecie, mający w sobie zdecydowanie więcej z gry rytmicznej niż z jakiejkolwiek bijatyki… jednak wylądował na PSN, XBLA i Steamie i należy mu się za to bura – no chyba, że trafi się konkretna przecena zrzucająca ten tytuł do kategorii dwu-trzydolarowej. Wtedy można śmiało spróbować trochę się po pojedynkować i trzymać tytuł na dysku twardym, by okazjonalnie go odpalić. Nie oszukujmy się jednak to nie jest gra warta więcej niż 15 złotych (maksymalnie) i tak należy ją traktować. Mimo wszystko – pamiętajcie o Karatece!
PS W Appstore znajdziemy Karatekę za 1,79 euro i to jest właśnie najbardziej opłacalny sposób na wejście w posiadanie tej pozycji
Jeżeli chcesz dotrzeć do większej ilości podobnych tekstów, zostać moim amigo, lub wygłosić epicki hejt - zrób to widocznie:
#na Facebookowej stronie Cascaderstwo (w kategorii zdrowie/uroda!).
#na rozrywkowym Twitterze pełnym czerstwych żartów i starych linków.
Dzięki!