W sumie dość dobrze wiedziałem, czego się spodziewać po najnowszym filmie Guillermo Del Toro. Meksykański twórca to filmowy geek i gdy ogłosił, że zabiera się za tworzenie produkcji, w której wielkie roboty będą prały się z wielkimi potworami, wszystko już było właściwie jasne.
Bo Del Toro, to ten twórca, który doskonale rozumie kino gatunkowe. Z jednej strony potrafił zrobić naprawdę udaną ekranizację "Hellboya" (fani wciąż nie mogą się doczekać trzeciej części), z drugiej - niesamowicie artystyczny i baśniowy "Labirynt Fauna". O ile wiele twórców dość często stąpa po cienkiej linii w danej konwencji i ją mocno przekracza przechodząc w niezamierzoną parodię, o tyle Meksykanin wie jak odpowiednio wszystko poukładać, by widz był w pełni zadowolony.
No i nawet nie chce mi się budować napięcia, że niby coś w "Pacific Rim" nie wyszło. Ten film jest właśnie taki jak we wszelkich zapowiedziach, którymi byliśmy wręcz bombardowani przez ostatnie miesiące. Tu nie chodzi o żadne nawiązania do aktualnej sytuacji społecznej. Tutaj chodzi po prostu o to, że gigantyczne roboty leją po mordzie gigantyczne potwory Kaiju z głębin Oceanu. A przy okazji tych walk niszczą wszystko na swojej drodze.
A jeśli jesteście fanami nieco zapomnianego i skostniałego już gatunku "giant monster movie", to będziecie po prostu w siódmym niebie. Del Toro jak tylko może, mruga do obeznanego widza okiem. I wiecie co jest w tym wszystkim najpiękniejsze? Że reżyser dostał kupę kasy na zrealizowanie swojego dziecięcego marzenia. Bo nie ma nic piękniejszego niż geek robiący film za ponad 180 mln dolarów. Jeśli oglądaliście wcześniej "Neon Genesis Evangelion" i myśleliście sobie, że fajnie by to wyglądało na dużym ekranie to będziecie w siódmym niebie. Jeśli śmialiście się wcześniej z japońskich serii o "Godzilli", ale mimo wszystko uwielbialiście tę kiczowatą rozpierduchę to również będziecie czuli się jak w domu. W ogóle Was nie porywały tego typu filmy? To wierzcie mi, że będziecie chociaż zadowoleni z audiowizualnej uczty.
Oczywista oczywistość - "Pacific Rim" powala efektami specjalnymi. Naprawdę, nie ma sensu pisać coś więcej, bo to zbędne pustosłowie. A skupić się za to można wbrew pozorom na fabule, bo ta naprawdę istnieje! I to jest podana w ciekawej formie, bo zostajemy już rzuceni w wir wydarzeń, przez co poznajemy bohaterów, którzy mają za sobą pewną przeszłość. Prosty zabieg, a powoduje, że nie są aż tak płascy i jednowymiarowi jak na tego typu produkcję. Ale spokojnie - nie spodziewajmy się tutaj rozbudowanych linii dialogowych, bo wiadomo, że nie w tym rzecz. Wystarczy, że jest Ron Perlman w znakomicie przerysowanej roli.
I to jest słowo klucz - "Pacific Rim" to popcorn w czystej postaci. Bez dłużyzn, z kilkoma skrótami scenariuszowymi, z typowym dla letnich blockbusterów patosem (ah ta przemowa Idrisa Elby budująca morale) i klasycznymi wstawkami humorystycznymi. To się po prostu dobrze ogląda, a ponad 2 godziny mijają jak z bicza trzasnął.
Czekam teraz na nową wersję "Godzilli". Do tego czasu, "Pacific Rim" jest absolutnym magnum opus jeśli chodzi o "giant monster movie". I jak dobrze, że Warner Bros. ma już zaplanowany sequel!
Podobają Ci się moje wpisy? Zachęcam do zaglądania na stronę, którą prowadzę: