Call of Juarez: Gunslinger - myrmekochoria - 15 lipca 2013

Call of Juarez: Gunslinger

Ciężko jest mi przejść obojętnie koło nowej odsłony Call of Juarez. Zastanawiałem się jak Techland chcę przebić Call of Juarez: Bound in Blood i po kilkunastu godzinach spędzonych na przygodach  Silasa Greavesa otrzymałem odpowiedź.

Jestem pod tak ogromnym wrażeniem, że nie wiem od czego zacząć. Może od gigantycznych, niemalże seledynowych, kamieni porośniętych mchem, Appalachów tonących w ciemności, rozległych prerii, majestatycznych wodospadów, insektów krążących wokół źródeł światła, wyrytych ornamentów na pistoletach, masek gangu Daltona, świetlików błądzących w lasach, surowego piękna Montany, mgły w sosnowych lasach, jesieni, niewzburzonej tafli wody na której spokojnie dryfują pożółkłe liście. Pewnie nikt nie potraktuje mnie poważnie, ale chyba nie widziałem piękniejszej gry w realiach „Dzikiego Zachodu”, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest to jedna z najpiękniejszych gier jakie dane było mi grać. Patrzyłem na krajobrazy w grze z podobnym oniemieniem jak Frank James na górską panoramę, po tym jak zdał sobie sprawę z błędów swojego życia. Nad tym wszystkim unosi się gdzieś w niebycie gier uśmiech „Outlaws”. Wszystkie lokacje są zróżnicowane i doskonale osadzone w opowieści Silasa i micie Dzikiego Zachodu. Panowie i Panie z Techlandu powinni otrzymać za swój niewiarygodny wysiłek laur zwycięstwa.

Skoro jesteśmy przy micie Dzikiego Zachodu. Scenariusz nowej odsłony Call of Juarez jest genialny. Zanurzony zupełnie w micie kowbojów, przestępców i Indian. Doskonale spisuje się tutaj również stylistyka komiksu, która zamraża nam kadry, prezentując słynne postacie w ich wyidealizowanej glorii i chwale. Twórcy postanowili zabrać nas w zmitologizowaną podróż „dime novel”, tylko po to, aby porozsiewać po lokacjach samorodki prawdy, (cóż za piękne określenie, wpisujące się doskonale w gorączkę złota), które demitologizują wielkie postacie folkloru. Widzimy w świetle faktów ludzi pogubionych w wewnętrznych konfliktach, postawionych w trudnych sytuacjach. Ludzi, którzy po wielkiej traumie wojny secesyjnej nie wiedzą jak mają żyć, ponieważ znają tylko przemoc. Jeżeli ktoś jest wielkim fanem westernów, jak niżej tu podpisany, to odnajdzie mnóstwo smaczków pozostawionych przez twórców. Pisałem kiedyś o „Zabójstwie Jessiego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” i w pewnym sensie Call of Juarez idzie tą samą drogą. Nie sposób tutaj dostrzec wpływu „Bez przebaczenia” Eastwooda, w którym stary rewolwerowiec ma ostatnią misję do wypełnienia. Silas otrzymuje od jednego z morderców swych braci monetę, podobnie jak Charles Bronson w filmie „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” dostaje harmonijkę.

Spoilers ahead!

Pisałem kiedyś o tym, że w serii Call of Juarez kluczowym motywem jest wybaczenie. Otrzymaliśmy trylogię, która chce nam opowiedzieć kilka historii o przebaczeniu i wszystkie są udane, co jest całkiem sporym ewenementem. Stary, zmęczony rewolwerowiec przybywa na początku XX wieku do miasta, aby opowiedzieć swoja historię człowiekowi, który uczynił go tym kim jest. Podczas snucia opowieści, bardzo często humorystycznej, mającej funkcje retardacyjną i bawiącej się konwencją westernów, będziemy świadkami ciemności, która czai się w Silasie. „Did my thirst for vengeance turn me into something worst than the Man I was after? By this point in my storied career I had killed more man then Bob Bryant ever had. I was furious at that bastard for making me who I am. No family, no friends. Nothing could stop me from taking his life”. Można byłoby się zastanawiać czy epizod w „ghost town” nie jest zwykłą projekcja umęczonej psychiki Silasa, który za każdą cenę chcę usprawiedliwić swoje życie naznaczone śmiercią i zniszczeniem. Warto również wspomnieć o wspaniałej piosence, którą śpiewa Silas, wypada nadmienić, że koresponduje ona doskonale z jeziorem otoczonym górskimi szczytami, co mogłoby się wpisywać w jakiś rodzaj epifanii. Nasz ostatni wybór będzie dotyczył nie tylko Silasa, który jest juz u progu swego życia. Przez cały tok opowieści słucha nas młody Dwight Eisenhower. Jeżeli wybaczymy Bobowi i oddamy mu monetę („I won’t have it said i left you with nothing, Bob”), to Silas zwróci się do młodego Eisenhowera i poleci mu: „ Don’t tear the world out of anger and spite like I did. You built it up. You do something good with your life. You hear me?” Przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych otrzyma lekcję sprawiedliwości i wybaczenia prosto z rąk zgorzkniałego cynika, który u progu swego życia postępuje słusznie, pozostawiając po sobie fale pozytywnej energii, która zainspiruje Eisenhowera do wielkości. Jeżeli zabijemy naszego wroga, to ujrzymy zszokowanego Dwighta, który nie może uwierzyć w to, co się wydarzyło. Pierwsze traumatyczne zdarzenie w życiu przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych prawdopodobnie odmieni go na zawsze i historia nigdy nie będzie taka sama. Zakończenie insynuuję to, że Eisenhower zamieni się negatywną wersje Silasa i być może nigdy nie wypowie swojej najwybitniejszej mowy.

Dużo piszę o fabule i grafice, ale Call of Juarez to także doskonały shooter, który korzysta z spuścizny Bulletstorm. Umiejętności z drzewek rozwoju są bardzo pomysłowe i znacząco pomagają w eksterminacji przeciwników. Dawno nie bawiłem się tak dobrze przy shooterze. Wypadałoby wspomnieć o tym jak opowieść Silasa, zabarwiona alkoholem i brakiem koherencji wpływa na świat przedstawiony. Czasem pojawi się znikąd drabina, drzwi do stodoły, wnęka albo nawet cała sekwencja będzie zupełnie odmienna, jak w misji w kopalni czy retrospekcji postaci grawitujące wokół napadu gangu Daltona na banki. Nie przypominam sobie, abym widział coś takiego w grach komputerowych i jest to niesamowicie nowatorski zabieg, ponieważ poddaję on w wątpliwość zeznania świadków naocznych. Wpisywałoby się to także doskonale w narratywizm w badaniach historycznych. Muzyka jest niemalże kwintesencją Dzikiego Zachodu i pasuje doskonale, zwłaszcza motyw z menu głównego. Odnalazłem utwory, które doskonale pasowałby do zwiedzania pięknych lokacji w świecie Call of Juarez.

Cieszę się, że Techland powrócił na Dziki Zachód. Jedyną wadą Call of Juarez jest to, że gra jest krótka, a chciałoby się grać i grać. Takie produkcje napawają dumą, że to Polacy, tworzą tak doskonały i głęboki obraz Dzikiego Zachodu.

Niech na koniec zagra nam coś pięknego.

P.S Napisałem inny tekst, ale po skonsultowaniu się z g40st, doszedłem do wniosku, że nie nadaję sie na gameplay.pl. Tekst nie jest dla wszystkich.

myrmekochoria
15 lipca 2013 - 15:10