Nowa produkcja duetu Verbinski-Depp pochłonęła ponad 200 milionów dolarów i jeśli wierzyć plotkom wypływającym z planu – producenci nie byli tym faktem zachwyceni. Zaprawiony w westernowych bojach reżyser („Rango” było wszak super!) zmagał się również z przeciągającą się realizacją spowodowaną chorobami zakaźnymi w ekipie, pożarami i przede wszystkim głośnym, ale szczęśliwie zakończonym wypadkiem ulubionego gwiazdora (do obejrzenia – http://www.youtube.com/watch?v=AnDQWeyBRhc).
Czary goryczy dopełniły pierwsze opinie, które obeszły się z filmem bezlitośnie, nazywając go po prostu rasistowskim. Wynik mógł być jeden – podbój amerykańskich kin zakończył się dla Jeźdźca znikąd klęską. To pierwszy od dawna tak mocno przestrzelony finansowo projekt Jerry'ego Bruckheimera. Ale czy to oznacza, że mamy do czynienia z obrazem zepsutym od pierwszej do ostatniej minuty?
Moim zdaniem cała lawina krytyki, jaka spadła na ten film jest nieco absurdalna i wynika raczej z odmiennych oczekiwań. Verbinski wziął na tapet niemal wszystkie najfajniejsze motywy Dzikiego Zachodu, przemielił na klasyczną przygodę sygnowaną humorem i oprawił je pierwszorzędnymi kadrami oraz szybką akcją. Amerykanie mimo wszystko oczekiwali raczej westernu zrobionego z poszanowaniem dla materiału wyjściowego (słuchowiska z lat 30-tych ubiegłego wieku), tymczasem do kin zawitała kowbojsko-indiańska wersja Skrzynki Umarlaka. Czy to źle? Dla mnie efekt końcowy jest bardzo skuteczny, bo bawiłem się całkiem dobrze.
Nie bez powodu na mój odbiór wpływ miał poziom realizacyjny. Uwielbiam dziki zachód, pustkowia i zapomniane, skąpane w Słońcu miasteczka. Obraz Verbinskiego podarował mi to wszystko w wystarczających proporcjach. Zdjęcia są rewelacyjne i – co charakterystyczne dla reżysera – nie wywołują ataku epilepsji. Sceny akcji, pościgi, strzelaniny, bijatyki są wyraźne, ale również napompowane detalami. Wyczuwa się w nich styl, którym przesiąknięte były przygody Jacka Sparrowa. Porównań do Piratów z Karaibów jest zresztą znacznie więce, przede wszystkim w warstwie fabularnej. Abstrahując od kolejnego komediowego występu Deppa, niektóre patenty są żywcem skopiowane z hitu sprzed lat - małpka przeistoczyła się w białego konia, głównemu duetowi znowu pomaga ekscentryczna kobieta, a młodym mścicielem jest mało interesujący osobnik (drewniany Armie Hammer). Widocznie twórcy doszli do wniosku, że sprawdzonej formuły nie warto zmieniać. Sporym plusem jest natomiast przeciwnik Tonto i Jeźdźca, czyli Butch Cavendish, zagrany brawurowo przez świetnie ucharakteryzowanego Williama Fitchnera.
Obraz chłonie się przyjemnie i pomimo ponad 2 godzin projekcji nie odczułem bólu poniżej krzyża. Intryga, choć schematyczna i przewidywalna, nie razi przesadnym epatowaniem żartami sytuacyjnymi (przegięciem akcji już tak - patrz pierwsza sekwencja z lokomotywą). Warto też dodać, że jak na produkt Disneya udało się tu przemycić odpowiednią dawkę brutalności i dorosłości. Liczba ofiar idzie w dziesiątki, jest scena wycinania serca, krew, pogruchotane przez końskie kopyta ciała, rany postrzałowe, oddawanie moczu do wiadra, chlanie na umór, damy lekkich obyczajów, syf, zarost, żółte zęby itp. Wild-West pełną gębą, choć niektórych aspektów PG-13 nie dało się w 100% przeskoczyć. Ale i tak chylę czoła.
Karta Jeźdźca Znikąd już się nie odwróci. Widocznie każdy sezon musi przynieść nowego przegranego. Rok temu w podobnej sytuacji był John Carter (ośmielę się postawić go na niższej półce), teraz pech przeszedł na Deppa i Verbinskiego, czyli ludzi, dzięki którym piractwo (jako gatunek, heh) w kinie zyskało nową jakość. Tym bardziej robi się przykro, gdy na czołowe miejsca amerykańskiego box office wędruje kolejna durna komedia z Adamem Sandlerem. Wyczuwam spisek ;-)
Ocena 7/10
==============================
Ciekawostka dla ciekawych - Helena Bonham-Carter jest w tym filmie przez niecałe 5 minut, mimo to wywalczyła sobie miejsce na plakacie. To się nazywa interes życia.
Ciekawostka dla ciekawych numer 2 - najlepszy podkład muzyczny pod akcję ever: