Niewiele jest serii, do których mam takie zaufanie jak do „Assassin’s Creed”. Jeszcze mniej jest gier, na których premiery naprawdę wyczekuję, a tytuły, które rocznie zamawiam w preorderze dadzą się policzyć na palcach jednej ręki Abe’a. Oglądając najnowsze gameplaye z ACIV, zdałem sobie jednak sprawę, że wcale nie czekam na najnowszego „Assassin’s Creed” – to na co czekam to "duchowy spadkobierca" (modne ostatnio wyrażenie) gry nieco starszej.
„Assassins’s Creed” jest krytykowany przede wszystkim za dwie rzeczy: za taśmową produkcję, wypluwającą z siebie jedną część rocznie oraz za zbyt duże odbieganie od pierwotnych założeń. Sądzę jednak, że właściwy rdzeń rozgrywki jeszcze powróci, bo nie chce mi się wierzyć, żeby miała się nie ukazać choć jedna odsłona rozgrywająca się dajmy na to we Francji, Anglii lub Rosji XVIII i XIX wieku. Szczególnie przemawia do mnie wizja Asasynów w ciasnych zaułkach Paryża okresu Wielkiej Rewolucji lub I Cesarstwa, na to jednak przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Tylko czy w takim razie owa taśmowa produkcja, coraz bardziej odbiegając od kostiumowego parkour, rzeczywiście jest taśmową produkcją? Może lepiej byłoby nam udawać, że seria po ACII i odgrzewanych AC:B oraz AC:R przeszła w chwilowy stan spoczynku, a to co oglądamy to tylko podobne gry, które nazywają się AC głównie po to, żeby się lepiej sprzedać?
Tak czy inaczej: czekam i kupuję. Jednak nie kupuję ze względu na markę, bo gdyby AC wyszło w realiach XX wieku, nie nabyłbym go nawet po latach, w promocji za kilkanaście złotych (tak samo jak nie nabędę "Watch Dogs" lub GTA - nie mój klimat). Kupuję ze względu na historyczne realia, niespotykane dotąd w grach możliwości eksplorowania przestrzeni i posmak epickiej przygody. „AC IV: Black Flag” uderzyło w jeszcze jedną dosyć wrażliwą strunę moich growych upodobań.
Kilkanaście lat temu miałem przyjemność zagrać w „Sea Dogs” - pierwszy, od czasu kultowego „Sid Meier’s Pirates!”, tak udany symulator wilka morskiego. Potęga tego tytułu polegała na znakomitym przedstawieniu bitew morskich oraz dawaniu graczowi olbrzymiej (jak na ten gatunek i tamte czasy) swobody prowadzenia rozgrywki. Nie chodzi mi tylko o to, że można było walczyć pod flagą wybranego przez siebie państwa lub zostać pełnoprawnym piratem, ignorującym sprawy narodościowe, ale przede wszystkim o swobodę samego przemierzania przestrzeni wodnych. Mieliśmy wybór, czy chcemy unikać walki, czy atakować każdy statek, który ujrzymy na horyzoncie, mogliśmy bogacić się zdobywając cudze okręty lub bawić się w „małego” handlarza i na przykład przewozić kawę.
Byliśmy piratami, dla których najważniejsze są okręt i załoga, ale jednocześnie nie zostało nam zakazane wychodzenie na brzeg: w standardowym ujęciu TPP mogliśmy zwiedzać miasta, rozmawiać z kupcami, odwiedzać tawerny i pałace. Gra zachwycała niemal wszystkim – od rozbudowania miast po animację wody.
Niestety, nie doczekaliśmy się „Sea Dogs 2”. Zamiast tego zostaliśmy uraczenie nie do końca dopracowanymi, ale również bardzo grywalnymi „Piratami z Karaibów”, czyli kontynuacją, ale w konwencji zaczerpniętej z popularnego wówczas filmu Disneya. Choć trzon rozgrywki pozostał bez większych zmian, abordaże stały się nieco zbyt chaotyczne i losowe, a napotykane w lasach żywe trupy nie wszystkim przypadły do gustu.
Seria zaczęła lekko podupadać. Kolejne gry, kontynuujące zamysł jedynki, ale wychodzące pod innym tytułem: „Age of Pirates”, nie były może tragiczne, ale coraz wyraźniej rzucała się w oczy przestarzała rozgrywka. Grafika była coraz ładniejsza, a okręty zrobione z większą dokładnością, miasta zaczęły tętnić życiem i na większą skalę wykorzystywać różne ukształtowania terenu, ale całość wyglądała coraz sztywniej, fabuła coraz mniej porywała, walki na broń białą stały się jeszcze bardziej chaotyczne (choć to bardzo subiektywne odczucie) i gdyby nie to, że bitwy morskie niezmiennie dawały sporo radości, prawdopodobnie niewiele osób zwróciłoby uwagę na obie części „Age of Pirates” (choć i tak nie można powiedzieć, żeby były one jakimiś hitami).
Podsumowując, gdybym miał wybierać grę, która dawała najbardziej wciągającą marynistyczną przygodę w historycznych kostiumach, bez wahania wskazałbym pierwszą część „Sea Dogs”. Niestety, od około jedenastu lat żadna inna „piracka” gra nie dała rady przebić wrażenia pozostawionego przez to morskie cudo.
Wiem, że wiele osób narzekało na abordaże – sam po dwóch pierwszych podejściach odinstalowywałem grę właśnie z ich powodu (mechanika jest banalnie prosta, ale potrafią wystraszyć ze względu na to, że jeśli nie wiemy o co chodzi, możemy zginąć od jednego uderzenia i nawet nie mamy wtedy dość czasu, żeby cokolwiek zrozumieć), ale gdy tylko je ogarnąłem, po prostu pokochałem całą grę. Od tego czasu przechodziłem ją wielokrotnie, wszystkimi możliwymi drogami fabularnymi i z najdziwniejszymi dodatkowymi achievementami, które sam sobie wymyślałem.
Patrząc na „Czarną Flagę” nie widzę tak naprawdę nowego AC. Widzę właśnie „Sea Dogs”, a przynajmniej to, jak chciałbym, żeby ta seria wyglądała po latach. Olśniewająca grafika, jeszcze ciekawsza eksploracja morza, bitwy morskie z jeszcze lepiej wyglądającymi zachowaniami załogi i abordaże, które nie są półminutowymi scenkami poprzedzonymi przez pięciominutowe ekrany wczytywania. Do tego dochodzą: swoboda podróżowania po lądzie, mnogość wysp, napotykanych postaci, sklepów i zadań. W nowszych spadkobiercach serii „Sea Dogs” niezmiernie bolało mnie istnienie niewidocznych ścian, drewniane animacje i widoczne na każdym kroku ograniczenia wynikające z niedostatecznego rozwoju niezmiennego od pierwszej części rdzenia rozgrywki. Marka AC stanowi chyba najlepszą możliwą gwarancję, że tego typu rzeczy nie będą uprzykrzały nam rozgrywki.
Fani AC mają prawo narzekać, że gra wychodzi za często i jest zbyt udziwniana – im proponuję udawać, że AC wychodzi co trzy, cztery lata i na następną część po kultowej dwójce będą musieli jeszcze rok poczekać. Hejterzy mają prawo narzekać… Bo taka natura, więc im nic nie poradzę. Natomiast „przeciętni gracze”, którzy patrzą na grę ze względu na reprezentowaną przez nią jakość, a nie tytuł, no i oczywiście fani "Sea Dogs", będą prawdopodobnie zachwyceni. Spójrzmy prawdzie w oczy: gdyby „Black Flag” zrobiło mało znane studio, zakładając oczywiście, że poziom gry będzie porównywalny do ACIII, recenzenci byliby zachwyceni. Gdyby zrobiło ją studio Akella, byłby to jego największy sukces w ostatnich latach. „Assassin’s Creed” w nazwie prawdopodobnie zagwarantuje Ubi sukces marketingowy, ale przy okazji w recenzjach przynajmniej kilku malkontentów zaowocuje obniżeniem noty o jeden lub dwa punkty. Tylko kogo to obchodzi? Sądzę, że osoby, które, podobnie jak ja, od czasu premiery pierwszego „Sea Dogs” czekają na dobrą piracką grę, wygłodniale rzucą się na "Czarną Flagę" i nawet przez chwilę nie będą narzekać, że to nie jest już „stary dobry Assassin's Creed”.