Zdarza się czasem, że przyjemność z gry czerpiemy zupełnie na przekór zdrowemu rozsądkowi, wiemy, że produkcja, którą właśnie uruchomiliśmy jest zdecydowanie z niższej półki niż te kilka innych, które czekają na swoją kolej, a i tak poświęcamy jej nieproporcjonalnie dużo czasu z tego tylko powodu, że daje nam trudną do sprecyzowania frajdę.
Nie mogę się nadziwić, ile czasu przegrałem w Dynasty Warriors. Pamiętam, że już pierwsze zdjęcia z PS2 budziły fascynację w latach, gdy miałem jeszcze tylko PS, ale jako początki przyjaźni z serią wskazałbym dopiero moment, kiedy czwarta część trafiła na PC. Gra opowiada o walkach o władzę w Chinach, toczonych między trzema dynastiami w III wieku naszej ery. Zabawne, że DW zainspirowało mnie wówczas do poszukiwania książek na temat Epoki Trzech Królestw i pogłębienia swojej wiedzy na jej temat. Dlaczego zabawne? Bo fabuła w grze ma tak małe znaczenie, że równie dobrze można w nią grać w ogóle nie rozumiejąc, co się dzieje. Najważniejsze to wiedzieć, jaki mamy cel w danej misji.
Rozgrywka jest niesamowicie banalna – wybieramy bohatera, którym chcemy sterować i zostajemy wrzuceni w sam środek pola bitwy. Biegamy od jednego punktu do drugiego, dziesiątkując po drodze pomniejszych żołnierzy i co jakiś czas staczając walkę z dowódcą oddziałów wroga. W zasadzie to tyle. Zbieramy jakieś przedmioty, wykonujemy proste zadania fabularne, ale wszystko ogranicza się do tego, żeby biec przed siebie i prostymi kombinacjami ciosów kłaść kolejne szeregi nieprzyjaciół. Jest to chyba jedyna gra, jaką znam, w której za pomocą jednego combo można w jednej chwili położyć kilkudziesięciu wrogów i robi się dosłownie w każdej minucie.
Gdy już przejdziemy wszystkie misje, wybieramy innego dowódcę i przechodzimy ponownie (czasem misje różnią się zależnie od tego kim gramy). Rozgrywka pozostaje taka sama. Przy ekranie utrzymują: uzależniający system awansowania postaci, powiększanie ekwipunku, przechodzenie na czas i odkrywanie różnego typu sekretów (na przykład unikatowego konia, który różni się od innych prędkością i kolorem). Nic więcej. Gra to po prostu ciągły bieg do wyznaczonego punktu i nieustanne klepanie dwóch przycisków ataku.
Później przyszła piątka na PS2. Zabawne, bo pamiętam, że była to jedna z pierwszych gier, jakie kupiłem na tę konsolę. W kolejce czekały dużo lepsze i ambitniejsze tytuły, a i tak poświęcałem resztki wolnego czasu na wymaksowywanie DW5. Kilka lat później sytuacja powtórzyła się z DW6 na PC.
Najgorsze jest to, że patrząc na grę obiektywnie, analizując rozbudowanie rozgrywki, widzę, że DW jest grą najzwyczajniej w świecie płytką. Nie mam wątpliwości, że jest to produkcja słaba, która nie zasługuje by stawiać ją na półce obok bardziej rozbudowanych tytułów. Nie tylko dlatego, że ma mało rozbudowaną rozgrywkę, ale też dlatego, że od kilkunastu lat nic się w niej nie zmieniło. Dalej jest tak samo miałka, tak samo powtarzalna i jedyne, co ulega polepszeniu to warstwa wizualna (a i ta jakiś czas temu najwyraźniej odmówiła ewolucji) i drobne detale techniczne (np. coraz więcej wrogów na ekranie, większe urozmaicenie terenu itp.). Niestety, czasy kiedy grafika godnie reprezentowała swoją generację skończyły się chyba w początkowym okresie PS2. Omega Force od kilkunastu lat wydaje dokładnie to samo, delikatnie tylko polepszając sprawdzoną formułę.
Dzisiaj seria liczy już ponad dwadzieścia części i dalej się sprzedaje – a dodajcie do tego niemal identyczne gry studia dziejące się w innych epokach. Wiem, że wbrew wszelkiej logice też w końcu sięgnę po ósemkę. Dynasty Warriors nie jest dobrą grą, nie wiem, czy bym ją komuś w ogóle polecił (chyba że szukałby bezmyślnej i powtarzalnej sieczki), ale jednocześnie doskonale wie, co robi i jak musi być zbalansowana rozgrywka, żeby gracze pozostali z nią przez całe lata. W skrócie: brzydkie to, mało rozbudowane i powtarzalne, a jednak klimatyczne i wciąga jak bagno.