Witajcie wszyscy! Przez ostatnie miesiące wiele spraw skutecznie odrywało mnie od pisania na Gameplayu, kilka tygodni temu postanowiłem jednak wrócić (na jak długo – to się z czasem okaże :)). Przede wszystkim jest to zasługa wszystkich tych, którzy pomimo mojej długiej nieobecności uparcie zamieszczali komentarze pod moimi starymi tekstami z prośbą, żebym wreszcie sklecił coś nowego. (Kometarze te, mające czasami po kilka miesięcy, odkryłem przypadkiem jakieś trzy tygodnie temu, próbując odgrzebać jeden ze swoich wpisów). No i Evilmga, który przez bite dziewięć miesięcy wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym wreszcie zaczął pisać. Przez ten czas uzbierało się sporo rzeczy, o których chciałbym napisać, sądzę więc, że tym razem zostanę z Wami przynajmniej do Gwiazdki. :)
O czym będą nowe teksty? Ogólnie rzecz biorąc - o tym samym, co stare: o filmach i serialach animowanych (również – a może przede wszystkim – europejskich), o grach (głównie tych sprzed 2010 – cóż, ograniczenia sprzętowe...) i o książkach (o wiele, wiele więcej niż do tej pory). A "na dzień dobry" moje prywatne uzupełnienie rasgulowej listy "top-tytułów" na GBA (z którą jako laik - jeśli chodzi o tę konsolkę - zgadzam się w całej rozciągłości).
Yoshi's Island
Remake kultowej gry ze SNES-a. Malutki Mario przypadkiem znaleziony zostaje przez dinozaury (smoki? czym tak właściwie były Yoshi?), które postanawiają odstawić go do domu. W czasie wędrówki Yoshi przebijają się przez setki znanych wszystkim przeciwników i robią w jajo kogo tylko można (kto grał, ten zrozumie :)). Największe zalety tej produkcji? Humor, prześliczna grafika, tona rzeczy do znalezienia oraz odblokowania i ogromna regrywalność. No i ta stylistyka! W Yoshi's Island dosłownie wszystko uśmiecha się do gracza z ekranu konsolki, największego nawet ponuraka zmuszając do szczerego uśmiechu.
Fire Emblem i Fire Emblem: Sacred Stones
Dwie części świetnej serii "tacticsów", pamiętającej jeszcze czasy 8-bitowców. Obie gry wyróżnia przede wszystkim świetna, rozbudowana i dopracowana fabuła (każda z kilkudziesięciu kierowanych postaci to bohater z krwi i kości, z własną historią, którego strata naprawdę boli) oraz warstwa strategiczna. Łatwa mechanika o prostych zasadach pozwala szybko wciągnąć się w zabawę nie tylko weteranom strategii turowych, nie nudząc przy tym także zaawansowanych graczy (z czasem ilość czynników i statystyk wpływających na wynik starcia potrafi przyprawić o zawrót głowy). Niektórzy uważają, że seria jest zbyt przegadana (na ponad 30 godzin, które straciłem w "dwójce" na poziomie hard, jakąś 1/5 zajęły dialogi), moim zdaniem jest to jednak jeden z największych uroków tych tytułów (zresztą, jeśli komuś zależy, to może pominąć rozmowy). Całość uzupełniają piękne arty, obrazujące najważniejsze wydarzenia.
Kingdom Hearts: Chain of Memories
Bardzo przyjemny miks gry karcianej i slashera. Podobnie jak starsza siostrzyczka z "dużej" konsoli, Kingdom Hearts na kieszonsolkę Nintendo ponownie miesza ze sobą (pozornie nie do pogodzenia) uniwersa Final Fantasy i Disneya. Jako Sora przyjdzie nam więc zmierzyć się m.in. z Kapitanem Hakiem oraz Cloudem Strifem, przy okazji starając się pomóc rycerzowi Goofiemu i magowi Donaldowi odnaleźć króla Mikiego. Jak tu wcisnąć karty? Ano, służą do wykonywania akcji – każdy atak naszego bohatera to strata jednej karty, każde zwycięstwo to nowe kartoniki do naszej talii. Jest to jedyna jak do tej pory gra z serii z którą miałem do czynienia, przekonała mnie jednak, że chociaż czasami zastanawiam się co siedzi w głowach panów ze Squere-Enix, to na pewno jest tam przynajmniej odrobina geniuszu.
Advance Wars
Na koniec jeszcze jeden "tactics", tym razem będący rodzonym dzieckiem konsolki. Co odróżnia go od Fire Emblem? Przede wszystkim luz – o ile w tytułach od Intelligent System cała fabuła przesiąknięta jest patosem (cóż, taka konwencja), tak Advance Wars pokazuje wojnę raczej na wesoło (chociaż i tu nie brak poważniejszych nut). Gra powinna spodobać się także tym, którzy nad klasyczne fantasy z rycerzami i smokami przedkładają czołgi i samoloty, a dowodzenie anonimowymi grupami żołnierzy, których bez problemu można zastąpić, pozwala powalczyć nieco mniej asekurancko niż w Fire Emblem. (Swoją drogą, jest to bardzo niepokojące: o bohatera znanego z imienia, wypowiadającego czasem zaledwie kilka linijek tekstu, walczymy ze wszystkich sił, raz po raz restartując scenariusz, a anonimowych piechurów potrafimy bez problemu wysłać na "oczyszczenie terenu", pozwalając im ginąć dziesiątkami i setkami...).
I na dzisiaj to byłoby wszystko. Mam nadzieję, że tekst się podobał i obiecuję, że kolejny ukaże się szybciej, niż za pół roku. :)