Po długiej karierze w FIFA 12 zdecydowałem się spróbować swoich sił w prowadzeniu klubu w Football Manager 13. Wybór padł na tryb Classic, który stanowi idealne rozwiązanie dla osób pozbawionych dużych ilości wolnego czasu. Postanowiłem relacjonować wam swoje postępy. Przy okazji jest szansa podyskutować o samej grze, młodych talentach, bugach i różnych ciekawostkach.
Nasza druga przygoda w europejskich pucharach tym razem zaczynała się w 2. rundzie eliminacji Ligi Europejskiej. Na Stadionie Miejskim w Lillehammer podejmowaliśmy Sligo Rovers, rywala teoretycznie nawet trochę słabszego od nas. Marząc o kolejnym udanym występie w rozgrywkach międzynarodowych, musieliśmy to wygrać. Plan udało się zrealizować, choć nie bez problemów. W tym ważnym meczu graliśmy kilkanaście minut w przewadze jednego zawodnika, ale mieliśmy kłopoty z wykorzystaniem większej przestrzeni na boisku i strzeleniem decydującej bramki. W końcu się jednak udało. Dzięki trafieniu Eduardo Augusto w 88 minucie cieszyliśmy się ostatecznie z wyniku 3:1, który premiował nas przed rewanżem.
W Irlandii gospodarze chcieli jednak odrobić straty i od początku wzięli się do pracy. W efekcie już od pierwszego gwizdka musieliśmy przyjąć postawę kontrującego boksera, którego rywal mocno bije, ale przy tym często zapomina o gardzie. Pójście na wymianę ciosów nie wydaje się w takim momencie najlepszym pomysłem, ale każdy gol wyjazdowy tylko zwiększał nasze szanse awansu, więc ostatecznie nie temperowałem nastrojów piłkarzy, którzy za bardzo dali się ponieść atmosferze zawodów. Chłopakom szło dobrze i choć dwukrotnie rywale wysuwali się na prowadzenie to Santi i Olsbu zadbali, by Sligo nigdy nie uciekło nam z bezpośredniego zasięgu. Umiejętne trzymanie Irlandczyków na krótki dystans opłaciło się, bo przed końcem meczu Fistrović wpakował futbolówkę do siatki po raz trzeci, zapewniając nam nie tylko awans, ale też drugi triumf w tegorocznej edycji Ligi Europejskiej.
Wiedziałem jednak, że w kolejnej rundzie taka radosna piłka już nie przejdzie, bo naszym rywalem będzie portugalskie Maritimo. Tutaj na papierze nie byliśmy już faworytami, a nasze gwiazdy stawały naprzeciw godnych siebie konkurentów. Z losowania nie mogłem jednak być niezadowolony, bo trafić mogliśmy jeszcze gorzej. Poza tym, wciąż świeże były wspomnienia z dwumeczu z Zenitem sprzed roku, które tylko zachęcały, by wierzyć.
Znowu pierwszy mecz graliśmy u nas. Najwięcej oczekiwałem od linii obrony i dlatego specjalnej odprawy udzieliłem Santiemu, Paajanenowi, Kadriji i Peturssonowi, którzy mieli odpowiadać za powstrzymywanie ataków rywali. Cała czwórka wyglądała na zmotywowaną i pewną siebie, ostatnie sukcesy robiły swoje, więc jakoś bez specjalnej nerwowości obserwowałem pierwsze minuty potyczki z Maritimo. Portugalczycy dali się zaskoczyć, a ich wydzierający się trener niewiele mógł poradzić. Zjedzeni przez presję, pozbawieni piłki, grający w niezbyt przyjemnych warunkach goście, niemal całkowicie oddali pole gry. W efekcie zdominowaliśmy środek pola i przygotowaliśmy sobie pozycje do bombardowania bramki. Dwukrotnie piłka posłana przez Santiego i Fistrovicia znalazła drogę do siatki. Rywale na te ukąszenia nie odpowiedzieli, triumfowaliśmy 2:0.
Poczyniony krok był jednak malutki i niewiele znaczył przed rewanżem w Portugalii. Miałem świadomość, że moi podopieczni też nie najlepiej radzą sobie z presją, potrafią za dużo kalkulować w dwumeczach i czasami dają się za bardzo zepchnąć lepszemu przeciwnikowi. Z Maritimo mecz jednak zaczął nam się dobrze, w 24 minucie błysnął Ninja i prowadziliśmy na trudnym terenie 1:0, a w dwumeczu już trzema golami. Radość trwała raptem sześćdziesiąt sekund, nim odpowiedział sfrustrowany postawą kolegów Gomes. Od tego momentu zaczęło się. Gospodarze poczuli krew, a w nasze szeregi wkradła się nerwowość. Rozmowa w przerwie wystarczyła, by dodać chłopakom otuchy na ledwie piętnaście minut. W 61 minucie defensywa pękła po raz drugi. W 78 minucie Gomes dorzucił gola na 3:1 i ratowały nas jeszcze tylko bramki strzelone na wyjeździe. W 84 minucie, po golu Alberto, byliśmy już za burtą rozgrywek. Nie pozostało mi nic innego jak wierzyć, że w tej sytuacji „Lillehammer przerażone” zmieni się w „Lillehammer zdeterminowane”. Miałem ku temu podstawy, bo usatysfakcjonowani wynikiem Portugalczycy nieco odpuścili. W 91 minucie na środku boiska Doubai i Hidi rozpoczęli nieco nieporadnie kolejną akcję. Parę podań później Węgier wpadł w pole karne i tym razem wreszcie trafił w światło bramki i władował futbolówkę pod poprzeczkę. Bramkarz bezradnie zamachał rękami, zrobiło się 4:2. Kibice na trybunach zamarli. Rywale nie zdążyli się otrząsnąć, sędzia chwilę później gwizdnął po raz ostatni, a my graliśmy dalej!
Niestety los nie chciał nam sprzyjać i dzień później do kuleczki z karteczką Werder Brema dolosowano właśnie tą z nazwą naszej drużyny. Tym razem byliśmy już zdecydowanymi outsiderami. Mogłem wierzyć w kolejny cud, ale zdawałem sobie sprawę, że i tak piłkarze zrobili już wystarczająco wiele i kolejnej przeszkody pewnie nie pokonają. Niemcy to nie Rosjanie czy Portugalczycy, oni podchodzą do futbolu bardzo serio i nie kalkulują na murawie. Na naszym boisku nie odstawaliśmy za bardzo, prowadziliśmy nawet 1:0, gdy fatalny błąd popełnił Greg Mullings. Pierwszy stracony gol u siebie, jeszcze w tak głupi sposób, sporo zmienił, chyba zaważył na dalszej części tej rywalizacji. W Norwegii ulegliśmy bremeńczykom 2:3, u nich 0:2. Żegnaliśmy się z Ligą Europejską, ale byliśmy dumni. Mieliśmy ku temu powody.
Teraz trzeba było skupić się na lidze i odebrać Rosenborgowi mistrzostwo Norwegii. Ekipa z Trondheim odpadła w barażach do Ligi Mistrzów i zagwarantowała sobie udział w fazie grupowej Ligi Europejskiej. Dodatkowo obciążenie dla nich, to większa szansa dla nas. Tytuł mistrza kraju był priorytetem.