Do gry zachęciła mnie grafika, zarówno pod względem samego wykonania, jak i obranego stylu graficznego, który nieodparcie przypomina mi czasy, kiedy jeszcze Tim Burton potrafił robić dobre filmy. Moje początki z „Don’t Starve” były toporne i nie zwiastowały naszej znajomości najlepiej, bo pierwsze kilka dni początkowej rozgrywki (spacery po lesie, ścinanie drzew, zrywanie jagód i rozpalanie ogniska) zapowiadało nudę, aż nagle gra pokazała pazur…
Właściwie to nawet go nie pokazała, a przynajmniej ani ja ani Wilson go nie zobaczyliśmy. Co prawda bohater nie głodował, ale to samo mogę powiedzieć o jakiejś niezidentyfikowanej, nocnej kreaturze, która postanowiła skorzystać z faktu, że zabrakło drewna na rozpalenie ogniska.
[Jeżeli jeszcze nie grałeś i chcesz wszystko odkryć na własną rękę, a zapewniam, że jest to najlepszy sposób na zabawę z „Don’t Starve”, nie czytaj nic poza ostatnimi dwoma akapitami.]
W tym momencie przyjąłem wyzwanie i postanowiłem spróbować przeżyć nieco dłużej. Udało się, a przy okazji odnalazłem także złoto, które umożliwiło większą rozbudowę siedziby, dzięki czemu gra zyskała różnorodność, której brakowało mi przy pierwszym kontakcie. Każdy dzień przeżyty w „Don’t Starve” daje możliwość odkrycia czegoś nowego i naprawdę wiele prób zajęło mi znalezienie rozwiązań, które teraz wydają mi się całkiem oczywiste.
Z czasem Wilson (postaci jest więcej, ale grałem prawie tylko Wilsonem, więc to jego imię przewija się przez tekst) zapragnął założyć swój pierwszy, mały ogródek. Do tego jednak potrzebował nawozu. Uwierzcie lub nie, ale jak długo gram w gry, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się wyruszyć na tak olbrzymią, kilkudniową podróż przez lasy, bagna i wreszcie sawannę tylko w poszukiwaniu odchodów.
W zagrodzie Wilsona pojawiły się pierwsze warzywa i krzaczki owocowe, wszystko zdawało się być pod kontrolą, aż pewnego razu bohater coś usłyszał… Zwierzęta w grze również wzięły sobie do serca tytuł (patrz pierwszy obrazek).
Każda śmierć powodowała, że coraz bardziej odczuwałem wyzwanie, jakie rzuciła mi gra. Po kilku następnych próbach Wilson odkrył, że dobrze jest rozbić obóz w pobliżu świń, które zawsze mogą pomóc w pokonaniu dzikich bestii. Świetnie! Szkoda tylko, że świnie są na jednym końcu odkrytej mapy, a bizony i produkowany przez nie naturalny nawóz na drugim, czyli trzeba zgromadzić jedzenie, drewno i znów wyruszyć… Jakież było moje zdziwienie, gdy kilka gier później zobaczyłem, że świnie można karmić, co – w zależności od pożywienia – przynosi różne efekty. Koniec z szukaniem bizonów!
Cóż jeszcze może mi zaoferować gra? W momencie, gdy warzywa i owoce są pod ręką, dom został odgrodzony kamieniami, a w skrzyni zalega zapas drewna? Pewnie niedługo przyjdzie nuda....
Nuda nie przyszła. Zamiast niej pojawiła się zima - warzyw i owoców nagle brakło, Wilson zaczął przymarzać i okazało się, że przeżycie wcale nie jest takie proste, jak wydawało się jeszcze dwa dni wcześniej. Nawet po wielu rozgrywkach największym wyzwaniem wciąż pozostaje samo utrzymanie się przy życiu, a badanie nowych miejsc (chociażby jaskiń) i wynalazków (zwłaszcza magicznych) musi zostać odłożone na dalszy plan, bo ważniejsze jest np. zastawianie pułapek na ptaki.
„Don’t Starve” okazało się jedną z najciekawszych produkcji, jakie w tym roku widziałem. Świat gry jest niesamowicie ciekawy i potrafi zaskakiwać nawet po spędzeniu w nim wielu godzin. Największą przyjemność daje samodzielne odkrywanie mechaniki, która nim rządzi i odnoszenie kolejnych sukcesów w konfrontacji z mnożonymi przez grę trudnościami. Zróżnicowanie, oryginalność i drobiazgowe wykonanie świata są naprawdę godne podziwu. Zamienienie świni w świniołaka było dosyć zaskakujące, ale i tak okazało się niczym w porównaniu z sytuacją, gdy Wilson został pierwszy raz (podczas wycinki) pogoniony przez drzewo. Parę gier później natrafiłem na las złożony w pięćdziesięciu procentach z treantów i nareszcie miałem przyjemność poznania świńskiego króla w całym jego leżącym majestacie.
„Don’t Starve” jest bardzo odważne w obchodzeniu się z graczem, co w dobie casualizacji gier jest naprawdę przyjemnym zaskoczeniem. Nie dość, że wszystkie mechanizmy musimy odkrywać samemu, bo komentarze bohaterów nie są zwykle zbyt pomocne, to jeszcze każda śmierć kończy się rozpoczynaniem rozgrywki od nowa (no, prawie każda, ale zanim odkryjemy, jak zmartwychwstać, zdążymy już rozegrać przynajmniej kilkanaście rozgrywek). Dzięki temu wszystkie wycieczki muszą być przemyślane i dobrze zaplanowane, a podczas zbliżającej się nocy naprawdę można odczuć niepokój, bo przecież jeżeli Wilson zginie, zresetowany zostanie cały świat, a gdzieś po drugiej stronie lasu czeka starannie ułożona szkółka drzewek, klatki z ptakami i prywatne ule.
Wprost urzekł mnie sposób, w jaki „Don’t Starve” połączył ciężki klimat ciągłego zagrożenia z rysunkowym, całkiem przyjaźnie wyglądającym, stylem graficznym, przeplatając to wszystko humorystycznymi animacjami i tekstami. Jeżeli ktoś jeszcze ominął tę produkcję, absolutnie polecam, bo ze świecą szukać drugiej tak oryginalnej i równie drobiazgowo wykonanej gry.