Rok po zakończeniu kariery w FIFA12 wracam do świata produkcji EA Sports. Poznając zmieniony tryb kariery, odkrywam smaczki i błędy nowej odsłony słynnej serii. Przy okazji zachęcam do dyskusji o zmianach, wadach, zaletach, talentach, formacjach, drużynach i sukcesach.
Dwa wygrane mecze na otwarcie sezonu i nagle wokół ciebie pojawia się wianuszek adoratorów. Moje uszanowanie panie trenerze, jak zdrowie panie trenerze, dobra robota panie trenerze. Zupełnie jak w przypadku rybek z oczka wodnego, którym właśnie rzuciłeś karmę. Przez te ich komplementy prawie zacząłem już wierzyć w swój taktyczny geniusz, już miałem rzucić na konferencji I’m the true Special One, ale na szczęście z pomocą przyszli mi piłkarze, którzy w dwóch kolejnych spotkaniach znowu zapomnieli jak strzelać gole i wywalczyli ledwie jeden punkt. Przynajmniej jednak utrzymywaliśmy się w górnej połowie tabeli, więc nikt o zdrowych zmysłach, kto był związany z UCD, nie miał powodów do narzekań.
Pracując na treningach z chłopakami, przygotowując drużynę na kolejne mecze, zbierając informacje przesłane od skautów i uczestnicząc w konferencjach prasowych zaczynałem łapać ten piłkarski dryg. Świat futbolu znowu mnie wciągał. Zaczynałem już nawet myśleć, co będę robił za kilka miesięcy. Zostać w Dublinie i powalczyć z UCD w europejskich pucharach? Kusząca perspektywa dla takiego fana pracy ze słabszymi drużynami. Ale z drugiej strony, tutaj tak naprawdę nic nie ma. Nie ma infrastruktury, nie ma pieniędzy, nie ma nawet kadry. Z pierwszej jedenastki, która wywalczyła te siedem oczek w czterech meczach pięciu piłkarzy jest na wypożyczeniach. Na ławce siedzą kolejni dwaj. Gdy na koniec roku skończą im się umowy UCD będzie znowu marnym półgwiazdkowym zespołem z wąską i słabą kadrą, a ja będę musiał polować na tanie wypożyczenia. Zmienić to mogłaby tylko kasa. A tej nie ma i raczej nie będzie.
Półtora miesiąca później rzeczywistość sprowadziła mnie na ziemię, przy okazji kilkukrotnie tłukąc moją osobą o asfalt. Czułem się jak obity przez Hulka Loki w Avengersach i zabrakło mi chyba tylko rzuconego od niechcenia "puny god". Prześladowały mnie bezbramkowe remisy. Ofensywni piłkarze raz po raz zawodzili i to niezależnie w jakiej konfiguracji ich wystawiałem. Doszło nawet do tego, że siadając na ławce rezerwowych przed pierwszym gwizdkiem spotkania nie liczyłem na punkty, wygraną, dobry występ swoich chłopaków, a jednego, wepchniętego choćby nawet pośladkiem gola.
Czterej obecni w składzie snajperzy w każdym meczu przedstawiali na boisku zbiór skeczów i piosenek kabaretowych. Ataijć nie potrafił nawet dobrze się ustawić do piłki, Belhout biegał i bezsensownie kopał w kierunku bramki (nie w bramkę), Kasumović wolał spędzać czas w środku pola, a Vargas... z tymi chłopakiem było najciekawiej. Niezależnie, kiedy wpuściłbym go na boisko zawsze miał największą liczbę strzałów na bramkę w meczu. 90 minut – 7 uderzeń. 20 minut – 5 uderzeń. Zawsze jak się pojawiał robił zamieszanie i bombardował bramkarza, obrońców i kibiców na trybunach kopniętymi przez siebie piłkami. Szkoda tylko, że w ogóle nie korzystała na tym drużyna, a my śrubowaliśmy rekord gier bez wygranej i strzelonego gola.
W takich chwilach zupełnie nie dziwię się Realowi Madryt, który zapłacił 45 milionów euro za Luisa Suareza. Dobry snajper to połowa sukcesu, a na pewno źródło sporej pociechy dla drużyny. Na pewno wyżej więc ceniłem transfer dokonany przez „Królewskich” niż decyzję Davida Moyesa, by ściągnąć do Manchesteru za 29 milionów euro Giorgio Chielliniego z Juventusu. Może w Anglii wyszli z założenia, że najpierw trzeba piłkę odebrać i powstrzymać rywali, a dopiero potem myśleć o strzelaniu goli i wygrywaniu? UCD jednak tej tezie zaprzeczało, bo obrońcy i bramkarz bardzo dobrze wywiązywali się z zadania, a mimo to wszyscy narzekaliśmy. Bo znowu na tablicy wyników po końcowym gwizdku widniało 0:0.
Nie mając budżetu na transfery wysyłałem skautów po Europie, to do Rosji, to do Hiszpanii, co by ewentualnie wskazali jakiś tani i dobry talent. Za ostatnie pieniądze wysłałem też do Japonii skauta, by odnalazł mi choć kilku ciekawych młodzików. W efekcie po trzech miesiącach pracy wraz z nim do Dublina zawitało dwóch nastoletnich obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni. Wciąż nie wiem, czy dać im szansę w Airtricity League, czy może najpierw pozwolić spędzić trochę czasu w miejscowej akademii. Chyba najlepiej będzie pójść na kompromis i poobserwować ich jeszcze na zajęciach w szkółce, a potem już posłać na ligowe boiska. Przy okazji może zdążą się nauczyć choć kilku zwrotów po angielsku. Choć z drugiej strony, język królowej Elżbiety i księcia Karola w wykonaniu Japończyków i Irlandczyków bywa bardzo różny od tego, którego kilkanaście lat temu uczyli mnie w szkole. Pewnie więc i tak skończy się na języku migowym na boisku.