Wzloty i upadki Endera czyli film okiem fana książki - Montinek - 5 listopada 2013

Wzloty i upadki Endera, czyli film okiem fana książki

Oto i odwieczny konflikt. Fan książki, któremu marzy się ekranizacja oddająca cześć pierwowzorowi w każdym calu. I reżyser, który dostaje w ręce licencję, budżet i zwięzłe polecenie „zróbcie mi z tego pieniądze, panie”. Ktoś na tym zawsze ucierpi. Zasadnicze pytanie, kto bardziej?

Jak zapewne zdążyliście się już domyślić, należę do tej grupy balansującej na niebezpiecznej granicy fani / ortodoksi Gry Endera. Nie żebym jakoś od dziecka zaczytywał się dziełami Orsona Scotta Carda – jego saga zainteresowała mnie na poważnie dopiero na wieść o nadchodzącym filmie, ale połknięcie czterech książek (zostały mi tylko „Dzieci Umysłu” do zaliczenia) w niecały tydzień to chyba jakiś argument za moim uwielbieniem dla jego powieści. Mniejsza jednak z prywatą. Byłem na seansie, miałem trochę czasu na przemyślenia i dyskusje, czas najwyższy rozliczyć filmowego Endera z jego grzechów… Ale również i zasług. No i oczywiste ostrzeżenie – w całym tekście pojawią się mniejsze lub większe spoilery, a przed tymi naprawdę porządnymi kobyłami ostrzegę dodatkowo.

Pierwszy upadek, czyli Val i Peter pojechali na wakacje

Największa wtopa całego filmu? Wycięcie praktycznie CAŁEGO wątku rodzeństwa Endera na Ziemi. Jestem w stanie zrozumieć fakt, że wiele historii wielu postaci można było pominąć. Akceptuję to, że w Szkole Bojowej nakreślanie sylwetki każdej ważniejszej dla Endera persony trwało średnio pół minuty. Ale jak Boga kocham, poznawanie losów Petera i Valentine pozwalało zrozumieć ich wpływ na Endera, nie mówiąc już o równoległym do głównej osi fabularnej wątku ich działalności „politycznej”, który w skali całego uniwersum Gry Endera jest cholernie istotny (wiem, zaleciało trochę nerdem). Ale co tam, zachowujmy się, jakby to nie było ważne, co panie reżyserze? W filmie osoba Valentine została zredukowana do psychoterapeutki Endera, a Peter występuje w roli rodzinnego psychola przez pierwsze… Hmmm… Dwie minuty filmu? Trochę kiepsko jak na kogoś, kto (uwaga na spilery) zostanie za parę lat Hegemonem Ziemi.

Indiana Jones w science fiction też daje radę – jednak nie jest tak źle

Myślicie, że będę teraz rozpływał się nad rolą Harrisona Forda? Mylicie się. No, prawie. To, że staruszek w roli Graffa (gościa odpowiedzialnego za cały projekt Szkoły Bojowej) spisze się znakomicie, nie ulegało wątpliwości jeszcze przed premierą. Nie spodziewałem się jednak, że sam wątek tej postaci i powoli narastające napięcia na linii Graff – Anderson – Ender zostaną tak dobrze nakreślone. Jeden z niewielu przypadków, gdy aktorska wersja postaci z czytanej przeze mnie lektury prześcignęła moje wyobrażenie o niej. W sumie również rola Mazera Rackhama (którego pojawienie się pod koniec filmu spoilerował trailer, genialni ci marketingowcy) nie wyszła źle, a scenarzyści całkiem udanie oddali jego charakter z książki.

Co jak co, ale potyczki w zerowej grawitacji (jakkolwiek ich mało) w Szkole Bojowej cieszą oko. Mimo Endera-zabójcy na polu bitwy...

Drugi upadek, czyli jednak coś z budżetem trzeba było zrobić

To było do przewidzenia. Mamy blockbuster, muszą być efekciarskie sceny. Co prawda i tak występują w zaskakująco zdrowych ilościach, ale zawsze. W żadnym wypadku nie czepiam się tu walk na „symulatorze”, bo te wypadają jak najbardziej na plus, z świetną wizją floty robali i ich statków manewrujących niczym rój. Myślę raczej o etapie walk między kadetami w Szkole Bojowej, w warunkach 0G. Niby wszystko ok., ale pierwszy zgrzyt już się pojawia w momencie nauki przez Endera strzelania. Ot Petra mu pokazuje, jak się trzyma kosmicznego gnata, a ten nagle zalicza stuprocentowe trafienia. No dobra – można powiedzieć – w końcu uzdolniony dzieciak. Ale gdy scenę później w pojedynkę rozwala pół „armii” przeciwnika, to po prostu szczęka leci na podłogę. Z zaskoczenia, nie wrażenia. Cała opowieść zdaje się mieć bardzo poważny i realistyczny wymiar, tymczasem na pół minuty Ender zmienia się w Dantego z Devil May Cry, który chwyta za dwa gnaty, trafia około trzech przeciwników, wypuszcza broń z rąk, robi salto i śrubę (brak grawitacji, ale mimo wszystko…), łapie pistolety i w obrotowym szale trafia kolejnych sześciu. Serio? A więc w tym się przejawia taktyczny geniusz?

Kolejna scena, która już mnie rozwaliła na łopatki. Zakończenie, więc czytać dalej powinni tylko ludzie po seansie albo po książce. Według oryginału, Ender wybił cały gatunek co do nogi, formidom udało się jednak pozostawić jedną królową, której udało się porozumieć myślami z naszym Wigginsem. No i już, znalazł jajo, postanowił odtworzyć gatunek i lecimy do kolejnych części sagi. Bez zbytniego patosu. Tymczasem film? Cóż, kasa na efekty komputerowe była, to trzeba było coś jeszcze dorzucić. Żywego robala przekazującego Enderowi królową? Czemu by nie! Szkoda tylko, że zaowocowało to chyba najbardziej kiczowato-tkliwą i stereotypową sceną, jaką ten film może się poszczycić. Gdy chłopakowi cieknie łezka, formid ze współczuciem ociera ją szczypcami, no po prostu sam chciałem się popłakać. Aż muszę zacytować znajomego na seansie [gdy Ender chwilę później mruczy coś w stylu „prawie wymarliście”]: „Otarł mu łezkę? Cholera, to może niech jeszcze pokiwa w smutku głową?” Guess what. Pokiwał…

No i ładną panoramę też zdarzy im się strzelić.

Rehabilitacja, bo suma summarum duch został zachowany

Mogę się pruć na głupotki w fabule (z Petrą to prawie romans Enderowi wyszedł), zbagatelizowanie niektórych motywów i liczne rozbieżności między filmem, a książką, ale jak sam śródtytuł wskazuje, nie potępiam reżysera. Ba, przyznam nawet, że w wielu miejscach podjął bardzo rozsądne decyzje.

Książki Orsona Scotta Carda są diabelnie trudnym materiałem na film, gdyż mimo osadzenia akcji w realiach sci-fi, ich największą siłą są relacje między ludźmi i analiza ich psychiki. Książka pozwala nam zaglądać do głowy każdego z bohaterów, na ekranie nie mamy już takiej możliwości. Cała w tym reżysera głowa, żeby za pomocą licznych zabiegów jakoś wyeksponować wnętrze postaci. I reżyserowi (Gavin Hood) całkiem zgrabnie to wyszło. Akcja pędzi jak szalona, stara się upchnąć najważniejsze rzeczy (chociaż rodzeństwo jakoś pominęli…) na przestrzeni niecałych dwóch godzin filmu, a mimo to znajduje chwilę na sugestywne sceny w rodzaju Endera z przekrwionymi i załzawionymi oczami wypowiadającego posłuszeństwo Graffowi. Czy też  (spoiler) zrozpaczonego Endera dowiadującego się o zagładzie całej rasy.

I kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła (uwaga, major spoiler ahead). Reżyser nawet bardziej niż autor książki podkreślił fakt, iż formidzi w istocie byli na tyle rozumną rasą, że dopuszczali możliwość zaprzestania walk. Starał się zwrócić uwagę na ich „ludzkość” – pewnie głównie po to, by u widzów w pięć minut wzbudzić te same uczucia, które hodował w sobie czytelnik przez ostatnie kilkadziesiąt stron książki, ale mniejsza z tym. Grunt, że motywy z flotą robali stojącą w miejscu i czekającą na reakcję ludzi, zwątpienie w całej drużynie Endera i pytanie „oni czekają, czy powinniśmy w ogóle atakować?” jak na mój gust spokojnie mogły znaleźć się w książce i doskonale by pasowały do reszty.

Jest i on! Może to tylko sentyment, ale jak dla mnie Harrison wypadł w roli genialnie.

Trzeci upadek, aczkolwiek nie tak oczywisty

Pozostaje kwestia zakończenia, w którym reżyser względem oryginału dość mocno namieszał. O spoilerach chyba nie muszę już wspominać? W książce Scott Card poświęcił sporo papieru, by streścić dalsze losy Endera. Wysłał chłopaka w podróż statkiem kolonizacyjnym na jedną z opustoszałych planet formidów, gdzie dopiero chłopak znalazł ostatnią królową obcych. Pokazał, jak Wiggins przygnieciony odpowiedzialnością za ksenocyd decyduje się zostać Mówcą Umarłych i pisze dzieło dotyczące prawdy o robalach. W ogóle cały ten wątek został rozwinięty przez autora i wydany jako osobna książka („Ender na wygnaniu”), tymczasem w filmie nie dość, że bohater znajduje jajo już na Erosie, tuż po zniszczeniu formidów, to jeszcze daruje sobie jakiekolwiek zabawy ze słowem pisanym i od razu startuje w kosmos. A tak, bo może.

I tutaj, szczerze mówiąc, mam mały zonk. Bo biorąc pod uwagę recenzje filmu i ogólny odbiór mogę wnioskować, że Gra Endera całkiem, całkiem na siebie zarobi. A wtedy filmowcom zapali się w głowie lampka z metką „czas na sequel” – jak w takim razie będą chcieli z tego wybrnąć, skoro ucinając cały wątek z Mówcą Umarłych niejako zamknęli sobie drogę do ekranizacji kolejnej książki, jaką jest… „Mówca Umarłych” (zaskakujące, co?). Oczywiście nie wątpię, że mogą sobie namieszać w chronologii i wcisnąć to trochę później, ale jako lekko ortodoksyjny fan książki z trudem będę patrzył na to przez palce…

Nie zapominajmy też, że na drodze ewentualnego sequela stoi znacznie poważniejsza przeszkoda: Mówca Umarłych był wybitnie skupioną na relacjach między ludźmi książką, gdzie cała moc kryje się w powoli rozwijającej się fabuły. O wiele bardziej, niż Gra Endera. Efekty komputerowe – no ok, będzie można animować obcych. Ale prawdziwej akcji tam tyle, co kot napłakał. A żeby sprzedać blockbustera – nie oszukujmy się – potrzeba akcji. Publika kocha akcję. Nie bez powodu w trailerze Gry Endera wyprztykano się prawie ze wszystkich walk kosmicznych i wybuchów w filmie. Ludzie niekoniecznie mogą czuć się zachęceni zwiastunem przepełnionym dialogami… Co z tego wyniknie? Zobaczymy.

Pierwsze podejście kinematografii do uniwersum Endera może i mogło być zrealizowane dużo lepiej, ale nie zmienia to faktu, że przyjemnie się to ogląda, a i ogólnego ducha książki całkiem nieźle oddaje. Tylko błagam, kontynuacji (jeśli w ogóle powstanie) niech nie szczędzą długości trwania, bo to  chyba najbardziej pokrzywdziło Grę Endera – idę o zakład, że pół godziny / godzinka więcej i nie dość, że wątków więcej by zmieścili, to i budowa relacji między bohaterami nie wydawałaby się taka niepotrzebnie przyspieszona…

Montinek
5 listopada 2013 - 08:37