Tak wiele dobrych gier, tak mało czasu. Nawet kiedy starannie wybieramy tytuły do ogrywania, cześć z nich prędzej czy później ląduje na półce nieformalnie ochrzczonej jako „na potem”. Po części dla Was, po części dla własnego sumienia postanowiłem zrobić listę najlepszych pozycji spośród tych, które rozpocząłem, a których nigdy nie było mi dane ukończyć. A wiedzieć trzeba, że w zwyczaju mam kończyć gry, chociaż rzadko kiedy czuję potrzebę, by zaglądać w każdy kąt growego świata. Jeśli już się coś spodoba, z reguły męczę aż do napisów końcowych - chyba że popełnię któryś z kardynalnych błędów, który skutkuje wysłaniem gry na „półkę śmierci”…
Nie będziemy się tu silić na robienie klasycznego TOP 10, z czego 5 pozycji jest przemyślanych, a reszta doklejona na siłę, byle tylko jakoś to wyglądało. Gier spełniających założenia było u mnie sześć i ani sztuki więcej.
Zaczynamy!
Penumbra: Czarna Plaga
Najlepszy dreszczowiec komputerowy, jaki kiedykolwiek powstał. Podejrzewam, że to miejsce w moim prywatnym rankingu będzie miało dożywotni charakter – próbowałem w tym roku Outlast i Machine for Pigs, ale obydwie gry zaserwowały jedynie cień grozy, której doświadczyłem w Penumbrze. Gęsta atmosfera potrafiła zakrzywić czasoprzestrzeń, przez co 5 minut siedzenia w ukryciu za jedyną beczką dostępną w okolicy jawiło się jako kilkugodzinna modlitwa. Poświęciłem grze kilka solidnych wieczorów, ale za każdym razem przed dwuklikiem w ikonę czułem się, jakbym wychodził na następne dziesięć godzin do roboty w kopalni. Ostatecznie, nadszedł dzień w którym na ikonę nie kliknąłem – miałem to zrobić dnia następnego. Organizm jednak tak bardzo cieszył się z powrotu do normalności, że kolejnym krokiem musiała być deinstalacja.
Powód odstawienia: Atmosfera tak gęsta, że granie stało się przykrym obowiązkiem. Amnesia przy Penumbrze jawi się jako milusia, pluszowa maskotka.
Dishonored
Daleki byłem od podzielania zachwytów kierowanych w stronę Dishonored. Każdy lubi co prawda niespodzianki, a gra była bodaj jedną z największych ubiegłego roku, ale po kilku godzinach grania zdołała się u mnie dorobić łatki zmarnowanego potencjału. Tak czy siak, prawdopodobnie bym grę ukończył, chociażby dla mechanicznego serca, niesamowitej atmosfery, czy zapadającej w pamięci architektury miasta. Mimo, że wpadłem w zastawioną przez twórców pułapkę wtórności, wykorzystując raz po razie jedyną słuszną „sztuczkę” w grze, uznałem Dishonored za grę dobrą, a jej hipotetyczny sequel wskoczył w ścisłą czołówkę moich zakupów koniecznych. Jedynkę zaś prawdopodobnie bym skończył, gdybym tylko nie zaczynał przygody z nią w przeddzień sesji egzaminacyjnej. Miało być trochę zabawy pomiędzy egzaminami, skończyło się na trzech wieczorach pod rząd przed koputerem, nadrabianiem zaległości i… odstawieniem Dishonored na półkę śmierci.
Powód odstawienia: nieodpowiednia gra w bardzo nieodpowiednim czasie. Do sesji można grać w Raymana, ale w nic bardziej angażującego.
Alan Wake
Zawiłe poczynania Remedy z Alanem śledziłem od momentu opublikowania pierwszych screenów, na długo przed ostateczną premierą. Jako że należę do drugiego „obozu” konsolowego, sama premiera nieszczególnie mnie ucieszyła i musiałem cierpliwie czekać, aż Wake’a dostaną pecetowcy. Gdy w końcu się nam dostało, grze nie udało się dostać na szczyt listy zakupowej tamtego okresu, więc pisarz musiał cierpliwie posiedzieć w poczekalni. Kiedy wreszcie został wywołany, spotkanie z nim nie okazało się tym, czego oczekiwałem. O ile samą historię śledziłem z ogromnym zainteresowaniem, gameplayowo Alan Wake był drogą przez piekło. System walki światłem, sprzedawany graczom jako innowacja i element urozmaicający potyczki był w rzeczywistości jedną z największych, powtarzalnych upierdliwości w grach wideo. Zaciskając zęby dałem radę pokonać pierwszych kilka rozdziałów, ale za każdym razem gdy gra atakowała mnie kuriozalnymi bossami w stylu szalonej koparki, ochota na spędzenie paru kolejnych godzin z panem pismakiem malała coraz bardziej. Steam pokazuje, że w upiornym miasteczku i okolicznych lasach spędziłem 10 godzin. Cierpliwy ze mnie typ.
Powód odstawienia: koszmarnie upierdliwy gameplay zabił radochę płynąca z eksploracji i poznawania historii.
Dragon Age: Początek
Pomijając milczeniem beznadziejny przypadek sequela, „jedynka” była bardzo porządną grą. Dla wielu największym z RPGów ostatniej dekady. Wsiąknąłem w świat Dragon Age’a od pierwszej godziny i fascynacja nie zmalała przez kilkadziesiąt (a może i kilkanaście?) następnych. Szkoda tylko, że gra należy do tych, które kochałem w przeszłości, a dzisiaj nie potrafiłbym przywołać z nich ani jednego momentu. Jako całokształt była jednak spoko – taka typowa ładna blondyneczka o której po latach nie potraficie powiedzieć niczego, prócz dwóch słów składających się na komplement. Tak czy siak, swego czasu miałem ogromną chęć, by Dragon Age’a dokończyć. Niestety, spokojny pobyt na obczyźnie przerwał mi wówczas niespodziewany wyjazd w inne, równie obczyźniane strony. Po powrocie chęci do uruchomienia „Początku” były zerowe.
Powód odstawienia: po dwóch tygodniach odstawki kompletnie zapomniałem, w którym momencie historii jestem.
Prey
Tytuł mocno niedoceniony „za życia”, obecnie być może przeceniany. Granie faktycznie sprawiało dużą satysfakcję, zwłaszcza że wiadomy myk gameplayowy z portalami w roli głównej dosłownie wywracał rozgrywkę do góry nogami. Całość była na tyle sugestywna, że kilka razy kończyłem grę z małymi zawirowaniami w głowie, ale nie był to wystarczający powód by ją porzucić. Niestety, do Preya podchodziłem mocno na raty, żonglując kilkoma grami na raz. Tradycyjny przypadek, w którym z kilku ogrywanych jednorazowo gier nie kończymy zazwyczaj żadnej. Od tamtej lekcji staram się nie popełniać tego błędu i nawet w okresie najgorętszym w roku, do domu niosę tylko jedno premierowe pudełko na raz. Prey stał się więc pomnikiem przypominającym o własnej głupocie i stoi w widocznym miejscu na półce, grożąc idiańskim paluchem za każdym razem, gdy spojrzę na grzbiet pudełka.
Powód odstawienia: za dużo gier ogrywanych na raz = opłakany skutek. Zawsze.
Mass Effect
Uwielbiam tę serię do tego stopnia, że nawet na zakończenie „trójki” nie zareagowałem tak wybuchowo, jak duża część społeczności. Tym bardziej żałuję, że pokonała mnie pierwsza część serii, bez której doświadczenia z trylogią nie można uznać za pełne. Na Mass Effecta zeszło mi przynajmniej 20 godzin, ale szczyt zniechęcenia osiągnąłem w momencie, w którym trzecie z kolei zadanie poboczne okazało się nie do wykonania na skutek dziwnego buga. RPGi, które uwielbiam MUSZĄ być wyczyszczone z questów w stu procentach. Jakiekolwiek problemy z wypełnieniem tego celu skutkują nieopisaną frustracją, podczas której droga od miłości do nienawiści mocno topnieje. Dzisiaj nie wróciłbym do „jedynki” ze względu na toporność rozwiązań gameplayowych, chociaż wciąż boli mnie, że sporą część historii nacji i fabuły musiałem doczytywać w internetach.
Powód odstawienia: bugi uniemożliwiające zaliczenie fajnych zadań pobocznych. Trzech. Pod rząd.
Wasza kolej! Jakie są najlepsze spośród gier, które wrzuciliście na "półkę śmierci". Z jakich powodów?
Feedback jest ważny! Jeśli uważasz, że nie straciłeś czasu czytając ten wpis, daj temu wyraz w komentarzu- chętnie poznam Twój punkt widzenia. Jeśli chcesz ze mną mówić więcej o grach, uderzaj na fanpejdża, gdzie będzie trafiała najlepsza growa publicystyka przerzucona wstępnie przez filtr mojego gustu.