Rok 1973 był dla Floydów rokiem najbardziej przełomowym. Po długim okresie poszukiwania odnaleźli lidera, swój styl, swoje brzmienie, stali się niezwykle bogaci i kosmicznie znani. Co więcej – przez nagranie albumu Dark Side of the Moon zmienili oni nie tylko pojmowanie, czym album koncepcyjny jest, ale też mieli ogromny wpływ na pop-kulturę w ogóle. A jak do tego wszystkiego doszło? Zapraszam na 4. część historii Pink Floyd!
Dzięki wydaniu Obscured by Clouds Floydzi wiele zyskali w oczach słuchaczy jako zjawisko koncertowe. Wreszcie nie potrzebowali ogromnej orkiestry i chóru, czego wymagało odgrywanie Atom Heart Mother, na dodatek mieli na tyle niezłych utworów, że nie musieli odwoływać się do bardzo starych i często miernych nagrań. Zaczęli dawać co raz więcej koncertów, również w USA, a fani z całego świata mogli zapoznawać się z nowym materiałem, który, jak miało się później okazać, będzie współtworzył jedną z najważniejszych płyt wszech-czasów. Jak było już wspomniane wyżej – część piosenek z nowego albumu, który dopiero powstawał, znalazła się już w filmie Live at Pompeii, który został wydany w 1972 roku. Floydzi przed wejściem do studia znaleźli się w niezwykle komfortowej sytuacji – część materiału na nową płytę mieli przećwiczoną znakomicie i gdy już znaleźli się w studiu mogli skupić się na dopracowywaniu całości, uzyskując dzięki temu lepszy efekt końcowy. Doszło nawet do takiej sytuacji, że muzycy nie spotykali się razem, tylko osobno i sami nagrywali swoje partie, co wg. Watersa było zjawiskiem pozytywnym, gdyż jak mówił sam Roger: „To zaoszczędza nam wielu kłótni”. Niezależnie czy muzycy się kłócili czy nie praca nad nowym albumem przebiegała w atmosferze poczucia, iż powstaje coś wielkiego. I powstało – płyta Dark Side of the Moon miała stać się jedną z najlepiej sprzedających się płyt w ogóle.
Cały album zaczyna się nietypowo – od krótkiego utworu Speak to Me, gdzie głównymi dźwiękami są bicie serca, dźwięk kas oraz obłąkańczy śmiech, a całość płynnie przechodzi w następną część, czyli Breathe(In the Air). Rozpoczyna się on krzykiem kobiety, a potem zaś możemy usłyszeć Gilmoura. Cała piosenka jest bardzo delikatna i spokojna, nie ulega wątpliwości, że najważniejszy w niej jest aspekt tekstowy, nie muzyczny. Jest to również pierwszy utwór, w którym wykorzystano jeden z ostatnich pomysłów Watersa przy okazji tej płyty, czyli użycie wypowiedzi różnych ludzi, którzy odpowiadali na pytania dotyczące strachu, starości, przemocy(Floydzi nawet nagrali małżeństwo McCartney’ów, ale nie użyli ich wypowiedzi, gdyż rzekomo brzmieli oni niezwykle sztucznie i nieciekawie). Muzycy, specjalnie na potrzeby tej płyty, sprowadzili również dwa dziwne instrumenty(syntezatory) – VCS3 oraz miniaturowa wersja tego urządzenia, czyli Synthi A. To właśnie przy Breathe użyto VSC3, a następna piosenka, On the Run, jest modelowym przykładem użycia Synthi A. Utwór ten jest jednym z najdziwniejszych, jakie wyszły pod szyldem Pink Floyd. Dźwięki, które powstały za pomocą tego syntezatora są dosłownie nieziemskie, tempo całości jest naprawdę spore, a w trakcie tego kawałka po raz kolejny towarzyszą słuchaczom różne dźwięki – tym razem odgłos kroków, które nagrał inżynier dźwięku Alan Parsons i kolejne wypowiedzi różnych ludzi.
Następna piosenka nosi tytuł Time i jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych kompozycji Pink Floyd. Cała kompozycja zaczyna się od dźwięków zegarów i bicia serca, co jest zasługa wyżej wspomnianego Alana Parsonsa. To nie był jedyny nietypowy pomysł, który został użyty w tej piosence. Kolejnym było użycie rototomów, czyli instrumentów perkusyjnych, charakteryzujących się rozciągnięciem membrany na podwójnej ramie, dzięki czemu ich dźwięk można było stroić wedle potrzeby. Po tym długim wstępie wchodził Gilmour, śpiewający o przemijającym czasie i niezrealizowanych nadziejach i marzeniach, w towarzystwie żeńskiego kwartetu, gdzie śpiewały kobiety współpracujące wcześniej ze Stonesami czy Eltonem Johnem. Piosenka ta jest niesamowitym przeżyciem, za każdym razem gdy do niej wracam. Jest długa, ale nie nudzi ani na chwilę. Dzieje się na niej bardzo dużo – zegary, chóry, solówka, świetny śpiew Gilmoura, ponowne użycie syntezatora, a nade wszystko genialny tekst – to wszystko sprawia, że otrzymaliśmy piosenkę niezwykłą, niebanalną i po prostu świetną. Równie niezwykła jest kolejna piosenka – Great Gig in the Sky. Utwór zaczyna się od delikatnego fortepianu i kolejnej wypowiedzi dotyczącej umierania, lecz najważniejsza w tej piosence jest postać Clare Torry, która została ściągnięta do studia przez Parsonsa. Sam utwór był bardzo problematyczny dla Floydów, gdyż nie mieli na niego za bardzo pomysłu. Długo nie mogli się zdecydować czy wolą wersję fortepianową, czy organową, odrzucili tez pomysł Alana, by użyć w tej piosence dźwięków z archiwum NASA, a gdy w końcu pojawiła się Torry, to nie wiedzieli, czego właściwie od niej oczekują. Clare Torry zaczęła więc improwizować, a po kilkunastu nagraniach zmiksowano w końcu finalną wersję, którą znamy dziś. Bez wątpienia to właśnie ta wokalistka sprawiła, że The Great Gig in the Sky jest tak świetną, lecz również niepokojącą, piosenką. Jednak po niej przychodzi czas na utwór, który lekko zdominował resztę i który stał się pierwszym super-hitem Floydów, czyli Money.
Piosenka rozpoczyna się od różnych dźwięków – od darcia pieniędzy(czyli papieru), przez przesypywanie monet, po dźwięk, jaki wydaje kasa przy otwieraniu. Potem przychodzi zaś czas na genialną linię basu(wymyśloną przez Watersa), śpiew Glmoura, który mówił o zachłanności drzemiącej w ludziach, a przede wszystkim przychodzi czas na gitarę Gilmoura i saksofon Dicka Parry’ego, którego Gilmour ściągnął na sesje nagraniowe. Całość jest niezwykle gęsta i bardzo funky, z czego muzycy potem się śmiali, mówiąc, że biali studenci architektury nagrali tak „czarną” piosenkę w brzmieniu(warto również dodać, że utwór ten jest nagrany w bardzo nietypowym metrum 7/4). Piosenka ta, jak już wspomniałem, jest pierwszym prawdziwym hitem Floydów, co więcej – jest też pierwszym signlem wydanym przez nich od czasów Point Me at the Sky(czyli od roku 1968). Singiel został wydany tylko w Stanach, wycięto z niego słowo „gówno” i ostatecznie dotarł do 13. pozycji na liście przebojów. Jednak to nie miejsce było ważne, tylko sam fakt, że progresywny rock, prezentowany przez Pink Floyd, trafił w końcu pod strzechy domów, w których na co dzień czegoś takiego się nie słuchało. Po nieco ponad 6 minutach Money płynnie przechodzi(te płynne przejścia są bardzo znamienne i dla tej płyty, i dla „klasycznych” Floydów w ogóle) w następną piosenkę, czyli Us & Them. Oryginalnie piosenka ta powstała za sprawą Wrighta jeszcze w latach 60. i miała trafić do filmu Zabriske Point, lecz ostatecznie nie została przez reżysera tego filmu użyta. Teks tej piosenki należy jednak do Watersa i mówi o bezsensownym marnowaniu życia żołnierzy w wojnach, co z jednej strony było odniesieniem do ojca Rogera, a z drugiej – do wojny w Wietnamie, która w latach 70. była jednym z najważniejszych tematów na świecie. Jest to jedyna piosenka, której z tej płyty nie lubię – jest dla mnie nadęta, nudna, miałka, a jedyne co z niej ma sens, to świetne ponowne użycie kwartetu żeńskiego oraz saksofonu Parry’ego. Po tej przydługiej piosence przychodzi jednak czas na kolejną dobrą kompozycję, czyli Any Colour You Like. Jest to kolejny utwór, gdzie możemy usłyszeć syntezator i jest jednym z dwóch, który jest całkowicie instrumentalny.
Po tej piosence przychodzi zaś czas na wielki(naprawdę – WIELKI) finał, czyli dwa utwory, które są podsumowaniem całego krążka – Brain Damage oraz Eclipse. Na Brain Damage śpiewa Waters(który został do tego zachęcony przez Gilmoura), wspomagany przez kwartet żeński, a teksty obu tych piosenek mówią ogólnie o szaleństwie. Muzyka jest niezwykle podniosła i wpada w ucho, ponownie świetnie wypadają chórki, zaś teksty napisane przez Watersa są genialne. Również przy okazji tych dwóch piosenek towarzyszom nam wypowiedzi różnych ludzi, a Eclipse kończy się skłaniającym do refleksji, ale też niepokojącym stwierdzeniem: „And everything under the sun is in tune, but the sun is eclipsed by the moon” oraz wypowiedzią portiera z Abbey Road Gerry’ego O’Driscolla: "There is no dark side of the moon really. Matter of fact it's all dark." Po odsłuchaniu tego albumu poczułem, że jest to dzieło wyjątkowe i że jest to najprawdziwsza sztuka, przez duże S. W tym albumie wszystko świetnie gra – od genialnej muzyki, przez nietypowe, lecz idealnie wykorzystane pomysły, po niezwykłe teksty, bez których album ten nie mógłby praktycznie istnieć – to wszystko sprawia, że Dark Side of the Moon to jeden z niewielu albumów, do których wracam w całości, słuchając tego od samego początku, do samego końca i za każdym razem zachwycając się tym.
Równie znana jest również okładka, która zaczęła z czasem żyć własnym życiem. Słynny pryzmat jest efektem pracy George’a Hardie’go i był zupełnie odmienny od wcześniejszych okładek Floydów, które były zdjęciami. Tym razem otrzymaliśmy grafikę, na dodatek całość prezentowała się minimalistycznie, wręcz chłodno. Muzycy jednak od razu przystali na ten pomysł, wpadając od razu na kolejny, by wnętrze płyty zdobiło zdjęcie piramid z Egiptu. By te zdjęcia pozyskać wysłali oni dwóch ludzi, Storma Thorgersona i „Po” Powella, by zdjęcia te zrobili. Jak mówił potem „Po” dostał on w Egipcie „najgorszą biegunkę, jaką tylko można sobie wyobrazić”, lecz Storm zdjęcia wykonał, dzięki czemu słuchacze otrzymali album nie tylko z genialna zawartością, ale też świetnie wydany.
Album ten sprzedał się fenomenalnie, robiąc z Floydów milionerów i gwiazdy muzyki rozrywkowej, był również ważny z innej przyczyny – Floydzi doczekali się w końcu lidera, w postaci Rogera Watersa, który stał za wszystkim tekstami i większością muzyki na tym krążku. Album ten ujawnił jednak jeszcze coś innego – bezwzględność, graniczącą czasami z chamstwem, Floydów. Po pierwsze – muzycy wielokrotnie potem próbowali umniejszyć zasługi Parsonsa, bez którego nie byłoby Great Gig in the Sky oraz Time w takich wersjach jakie znamy. Na dodatek nie płacili mu żadnych tantiem za jego bardzo dobre pomysły, lecz na szczęście dla Parsonsa został on doceniony przez fachowców, czego owocem była nagroda Grammy dla niego za ten album. Po drugie – Floydzi niezwykle niesprawiedliwie potraktowali osobę, beż której Great Gig… być może w ogóle by nie istniało, czyli Clare Torry. Jej również odmówiono tantiem, nie zaproszono jej do wspólnego koncertowania, zastępując ją inną piosenkarką i nie wymieniono jej na płycie, jako współautorki tego dzieła(co jednak sobie wywalczyła w sądzie w 2004 roku). Po trzecie – Floydzi okazali się bardzo niemili również wobec siebie, co ujawniło się przy okazji kłótni o to, jak powinien brzmieć ten album. Waters chciał, by całość brzmiała surowo, tak jak brzmiały albumy Lennona i Ono, Gilmour zaś chciał, by całość była bardziej dopieszczona i żywa. Na szczęście zwyciężyło podejście tego drugiego, lecz ten konflikt miał być pierwszym poważnym z wielu, które potem będą mieć miejsce.
Nic nie zmienia jednak faktu, że od 1973 roku Floydzi stali się gigantami branży, znanymi na całym świecie. Stanęli jednak przez kosmicznie trudnym zadaniem – powtórzenia tego sukcesu raz jeszcze. A jak im to wszystko wyszło opiszę za dwa tygodnie, przy okazji 5. części historii Pink Floyd!