Tytuł wpisu nie jest odkrywczy, ale nie będę się silił na sprytne czy zabawne słowne gierki wobec perspektywy zmierzenia się z dosyć trudnym tematem, jakim jest najnowszy film Steve'a McQueena. Zniewolony (któremu u nas dodatkowo zostawiono oryginalny angielski tytuł, zamiast zadowolić się zwykłym 12 lat niewoli) to film ciężki, poruszający, wirtuozersko zagrany i wsadzający widza na prawdziwą górską kolejkę emocji. Spróbuję go Wam "sprzedać" na tyle, na ile będę potrafił.
Jest sobie przecięty facet, zdolny skrzypek, żyjący w dużym amerykańskim mieście. Ma żonę, ma dzieci, jest lubiany i szanowany. Rodzina wyjeżdża na jakiś czas, więc ów facet postanawia chwycić szansę na dodatkowy zarobek. Spotyka sympatycznych przedsiębiorców, rozmawiają, snują plany, a po dwóch tygodniach wspólnych interesów idą uczcić sukces alkoholem. Podtruty facet budzi się w samej bieliźnie i odkrywa, że jest skuty kajdanami w jakiejś zatęchłej piwnicy. Po chwili odwiedza go obleśny typ i informuje, że ten nie jest już wolnym człowiekiem i że zostanie sprzedany do pracy gdzieś na południu USA. Brzmi dosyć koszmarnie, ale trzeba tu dodać kilka rzeczy - nasz bohater jest czarnoskóry, wszystko dzieje się w połowie XIX wieku i na dodatek jest absolutną prawdą. Koszmar do kwadratu.
Bohaterem filmu 12 Years a Slave jest Solomon Northup, skrzypek porwany i sprzedany do niewoli, która (spoiler :P) trwała 12 lat. Efektem przeżyć stał się pamiętnik zatytułowany tak samo, jak film, który stał się jego podstawą. Steve McQueen kontynuuje opowiadanie historii wstrząsających, choć tym razem już nie koncentruje się na męce jednej postaci (jak to było z Michaelem Fassbenderem w Głodzie i Wstydzie), ale całej rasy. My wiemy jak to wszystko się skończy, bohater grany przez Chiwetela Ejiofora nie wie. Dzięki temu bardziej czuć, w jak okrutnej sytuacji został postawiony (choć nie oszukujmy się - przeciętny biały mieszkaniec Europy, taki np. ja, ma raczej niewielkie pojęcie o tym, jak mógłby się czuć czarnoskóry niewolnik, ewentualnie daleki potomek takowego oglądający Zniewolonego w kinie). Tak czy siak - wrażenie jest ogromne.
Sam film trzyma oczywiście bardzo wysoki poziom (lista nagród zajmująca osobny wpis na Wikipedii nie wzięła się znikąd), choć w ogólnym rozrachunku wyżej oceniam wspomniany powyżej Wstyd. Zniewolony jest dosyć powolny, nieubłaganie przetacza się przez kolejne lata niedoli Solomona. W kilku miejscach poziom emocji opada na tyle wyraźnie, bym zaczął myśleć "trochę nudno", ale niemal od razu McQueen dokręca śrubę tak mocno, że twarz mimowolnie się wykrzywia. Zniewolony często operuje kontrastami - dosłowna przemoc bywa ukryta tuż za kadrem, by w pewnym momencie zostać pokazaną z brutalną dokładnością. Innym razem oko kamery skupia się na dalekim planie, podczas gdy nieostra sylwetka tuż przed obiektywem przeżywa katusze. Do tego mamy zestawienie zniszczonego wewnętrznie, cierpiącego w ciszy głównego bohatera i rozwrzeszczanych, okrutnych białych wyzyskiwaczy (Fassbender znowu pokazuje aktorską klasę). Dołóżcie do tego grającą na emocjach muzykę Hansa Zimmera - motywy ograne, ale skuteczne - i otrzymacie całkiem dokładny obraz tego, co Zniewolony robi z widzem.
Nie jest to lekkie kino, z pewnością nie dla każdego, ale jako świadectwo okrutnej historii USA sprawdza się znakomicie. McQueen poważnie podchodzi do sprawy, daje do myślenia i przy tym znajduje się dokładnie na drugim końcu artystycznego spektrum, jeśli porównamy jego film z ostatnim głośnym tytułem traktującym o niewolnictwie, czyli Django. Obie produkcje są świetne, każda z zupełnie innych powodów. I pomyśleć, że to dopiero trzeci film tego reżysera... Żeby mu tylko palma nie odbiła od tego całego talentu.
PS Postać grana przez Brada Pitta jest bardzo epizodyczna, ale bardzo istotna. I z jakiegoś powodu wywołała u mnie uśmiech. Że akurat ten aktor akurat robi to, co robi.