Kompletnie nieznany reżyser i komiksowy wyjadacz na krześle producenta – to połączenie w przypadku 300: Początku Imperium było dla wielu zwiastunem porażki. Zack Snyder, zajęty pracą nad uniwersum Supermana, nie był w stanie zaoferować temu projektowi czegoś więcej niż swoje nazwisko na liście płac.
Mniejszy wpływ twórcy pierwszej części zadziałał jednak na autorów sequela (a także prequela) mobilizująco. W rezultacie powstał film akcji pełen sprzeczności. Złożony z wielu fundamentalnych wad obraz ogląda się nadzwyczaj przyjemnie.
Na pierwszy ogień idzie scenariusz, który stara się łączyć wątki przed i po wydarzeniach, które miały miejsce pod Termopilami (w 300 uroczo nazwanymi jako Gorące Wrota). Pierwotnie film planowany był jako historia Kserksesa, przedstawiająca jego wyprawy oraz podboje. Na etapie przedprodukcji Frank Miller porzucił ten koncept, ale nie do końca. Otwarcie Powstania Imperium to nic innego jak geneza właśnie tego bohatera. Geneza, która byłaby nawet interesująca, gdyby nie potraktowano jej po łebkach. Co najgorsze, silnie lansowany w pierwszym kwadransie Kserkses znika później z ekranu na dobrą godzinę i wraca w zaledwie 2 scenach. Obrazowi brakuje z początku zasadniczej spójności i wizji, przez cały czas miałem wrażenie, że twórcy usilnie chcieli pokazać mi absolutnie wszystko przy minimalnym nakładzie narracji.
Na szczęście, im dalej w las tym lepiej. Jest więcej drzew, a wióry lecą równo ;) 300:Początek Imperium zmienia się w sympatyczne oraz klimatyczne kino wojenne, w którym kończyny odcinane są z zegarmistrzowską precyzją, a elementy dyplomatyczne kończą się na nagich piersiach i „akcie miłosnym” (jedna z najzabawniejszych scen). Tu trzeba przyznać, że anonimowy Noam Murro odrobił zadanie domowe. Film reżysersko – pomimo cienkiego scenariusza oraz nijakich bohaterów (z jednym wyjątkiem) – trzyma się dzielnie i angażuje, ma swój styl i nie robi taniej powtórki z rozrywki. Jest oczywiście sporo patosu, a z ust bohaterów wychodzą teksty, przy których polski „Klan” to skarbnica perfekcyjnych dialogów. Murro przekuł to wszystko na całkiem zjadliwy efekt, wzbogacił przyjemną formą wizualną.
Osobny akapit należy się obiekcie westchnień męskiej części publiczności, czyli Evie Green. Od granej przez niej Artemizji bije prawdziwe zło, każde jej spojrzenie obniża temperaturę na sali o jakieś 10 stopni, a niektóre pomysły na pozbycie się wrogów są doprawdy „autorskie”. Green jest w drugiej części najfajniejszym i najtwardszym członkiem ekipy aktorskiej. Szkoda tylko, że nie dano jej odpowiedniego przeciwnika. Temistokles grany przez jakiegoś australijskiego wiewióra mógłby wiązać Leonidasowi buty.
300: Początek Imperium to obraz wypełniony po brzegi rozrywkową treścią. I choć nie brakuje w nim całkiem dużych uchybień, reżyserowi Noamowi Murro należą się gratulacje. Nakręcić film na poziomie dzieła Snydera to nie problem, ale zrobić coś w miarę świeżego i budującego podwaliny pod ciekawą trylogię – to już jest wyzwanie. Izraelczyk poradził sobie z presją niemal wzorowo.
OCENA 6.5/10